Wyborcze lanie otrzymane przez rządzącą koalicję w niedawnych głosowaniach do parlamentów Turyngii oraz Saksonii traktowane jest przez wielu komentatorów jako sygnał ostrzegawczy. Inni natychmiast pocieszają siebie i publiczność, że to tylko dwa małe kraje związkowe, nieistotne zarówno demograficznie, jak i gospodarczo, a w dodatku – wiadomo! – to przecież była NRD.
Jedni i drudzy mają tak naprawdę rację: oba landy zamieszkuje niewiele ponad 6 mln ludzi, a uprawnieni do głosowania stanowili jedynie ok. 7 proc. całego elektoratu w Republice Federalnej. Tendencje do popierania ugrupowań skrajnych są obecne w Saksonii i Turyngii nie od dziś, co w dość oczywisty sposób wiąże się z niełatwą przeszłością. Ale nawet zważywszy te wszystkie czynniki – jednak nie można wyników z minionej niedzieli lekceważyć. Partie koalicyjne, stojące za gabinetem Olafa Scholza – SPD, Zieloni i FDP – uzyskały w Turyngii nieco ponad 10 proc. głosów, a w Saksonii niewiele ponad 13 proc. W drugim z krajów związkowych przynajmniej wygrała inna partia mainstreamu, CDU – z poparciem niemal 32 proc. Ale tuż za nią znalazła się Alternative für Deutschland (AfD), która wywalczyła prawie 31 proc., a miejsce na podium zdobyła równie „antysystemowa” Bündnis Sahra Wagen knecht – Für Vernunft und Gerechtigkeit (Sojusz Sahry Wagenknecht – dla Rozsądku i Sprawiedliwości) z wynikiem bliskim 12 proc. Za to w Turyngii AfD zdobyła jedną trzecią głosów, dystansując CDU (ok. 32 proc.) i BSW (niespełna 16 proc.). Szeroko pojęty „antysystem” odniósł więc historyczny sukces, bo do rezultatów AfD i BSW warto jeszcze doliczyć głosy oddane na skrajnie lewicową Die Linke (13 proc. w Turyngii, 4,5 proc. w Saksonii).
CAŁY TEKST W PAPIEROWYM WYDANIU DGP ORAZ W RAMACH SUBSKRYPCJI CYFROWEJ