"Mam dość rozmawiania o panu Manchinie" - westchnął w czwartek w telewizji MSNBC senator Bernie Sanders, odnosząc się do swojego kolegi z ław Senatu. Frustracja polityka lewicy mogła być zrozumiała: w ciągu ostatnich tygodni nie było dnia, kiedy nazwisko Manchina nie było wielokrotnie wymieniane przez amerykańskie media. Jego myśli, wahania i rozmowy w sprawie najważniejszych ustaw są relacjonowane przez portale i dzienniki; tylko w mijającym tygodniu dwie gazety - "New Yorker" i "Washington Post" opublikowały długie sylwetki senatora z Wirginii Zachodniej.

Zainteresowanie dotąd stosunkowo mało znanym 74-letnim politykiem wynika z dwóch rzeczy. Pierwsza to sytuacja w Senacie, w którym Demokraci mają najmniejszą z możliwych przewag nad Republikanami (obie partie mają po 50 głosów, ale decydujący głos należy do wiceprezydenta). Druga to poglądy Manchina, który jest reprezentantem wymierającego gatunku w amerykańskiej polityce: umiarkowanie konserwatywnym Demokratą i zdeklarowanym zwolennikiem kompromisów ponad podziałami partyjnymi. A do tego senatorem i byłym gubernatorem arcykonserwatywnego stanu.

Obie te rzeczy uczyniły z Manchina - dotąd znanego przede wszystkim z tego, że w Waszyngtonie mieszka na jachcie - ostateczny języczek u wagi i w praktyce być może najważniejszego członka Kongresu. Z tego samego powodu, według krytyków z lewicy, polityk może stać się też być grabarzem legislacyjnych ambicji administracji Bidena, a nawet i szans prezydenta na reelekcję.

We wszystkich jak dotąd najważniejszych inicjatywach administracji Bidena - gigantycznego, prawie 2-bilionowego programu ratunkowego dla gospodarki, równie ambitnego planu inwestycji w infrastrukturę czy reformy systemu wyborczego, Manchin odgrywał główną rolę. Najpierw zgłaszał swoje wątpliwości, przekonując do konieczności kompromisu z Republikanami, by w końcu po długich negocjacjach i wywalczeniu ustępstw, zgodzić się na inicjatywy swojej partii.

Reklama

Było tak dotąd w większości przypadków, oprócz być może tego najważniejszego: wyeliminowania parlamentarnej procedury w Senacie zwanej filibuster. Jest to istniejąca od dekad procedura w praktyce pozwalająca 41-osobowej mniejszości w izbie zablokować większość projektów ustaw. A ponieważ w obecnym spolaryzowanym klimacie politycznym szanse na zdobycie 60 głosów poparcia dla jakiejkolwiek dużej reformy graniczy z cudem, wiele z obietnic Joe Bidena może okazać się niemożliwa do spełnienia.

Przykładem była sytuacja z wtorku, kiedy Republikanie w Senacie - za pomocą filibustera - zablokowali zgłoszoną przez Demokratów reformę systemu wyborczego, mającą na celu ułatwienie udziału w wyborach. Choć projekt został - dzięki inicjatywie Manchina, chcącego dogadać się z Republikanami - mocno okrojony w stosunku do początkowych propozycji, ostatecznie nie zdobył ani jednego głosu partii opozycyjnej.

Mimo że filibuster można obalić zwykłą większością w Senacie, Manchin jak dotąd utrzymywał swój sprzeciw, w imię ponadpartyjnego kompromisu.

"Przyszedł czas, by skończyć z politycznymi grami i rozpocząć nową erę ponadpartyjności, gdzie znajdziemy wspólny grunt na temat najważniejszych debat stojących przed naszym krajem" - pisał senator w tekście na łamach "Washington Post".

Polityk z Zachodniej Wirginii nie jest w tym zresztą całkowicie osamotniony na lewicy. Podobne stanowisko zajęła inna niepokorna Demokratka, Kyrsten Sinema z Arizony. A według portalu Axios, prywatnie wątpliwości mają też inni umiarkowani politycy, obawiający się, że po zmianie władzy obalenie procedury obróci się przeciwko nim.

Mimo porażki tego podejścia w odniesieniu do reformy wyborczej, Manchin odniósł osobiste zwycięstwo dwa dni później, kiedy grupa senatorów z obu partii ogłosiła porozumienie ws. jednego z największych w historii planów inwestycji w infrastrukturę, wartego łącznie ponad 1,2 bilionów dolarów. Choć do uchwalenia planu jeszcze długa droga, był to widoczny znak, że kompromis ponad podziałami nie jest niemożliwy. Nie wszystkich to jednak przekonuje.

"Prywatnie uważam go za fajnego gościa, ale to, co on mówi, jest w dzisiejszych realiach czystą naiwnością. Republikanie nie mają interesu we współpracy z nami. A sytuacja, w której losy kraju zależą od senatora z Zachodniej Wirginii, jest aberracją" - mówi PAP współpracownik jednego z partyjnych kolegów Manchina w Senacie. Inny dodaje jednak, że jego postawa ma polityczny sens - Manchin reprezentuje bowiem jeden z najuboższych i najbardziej konserwatywnych stanów w USA, gdzie w 2020 r. Donald Trump wygrał z przewagą 39 punktów procentowych. Jak zauważa, strategia Manchina pozwala mu ponadto na ściąganie państwowych inwestycji i pieniędzy dla swojego stanu.

"Poza tym on po prostu uważa, że jeśli chce mieć szanse na reelekcję, nie może być +zwykłym+ Demokratą, działającym razem z tymi wszystkimi +socjalistami+ z Waszyngtonu. Co nie zmienia faktu, że frustracja u nas jest wielka. Bernie Sanders nie jest jedynym, który ma dość gadania o Manchinie" - wyjaśnia rozmówca PAP.