Według zapowiedzi biznesmena, celem trzydniowego "cyber sympozjum" w Sioux Falls w Dakocie Południowej miało być zaprezentowanie "bezspornych dowodów" na to, że Chiny cyfrowo zmanipulowały wyniki wyborów. Lindell zapowiadał, że siła dowodów będzie tak wielka, że przekona sędziów Sądu Najwyższego do przywrócenia Donalda Trumpa na urząd prezydenta.

Impreza była szumnie zapowiadana od wielu tygodni. Oprócz ekspertów ds. cyberbezpieczeństwa przyjechali na nią reporterzy z wielu mediów, zarówno głównego nurtu, jak i alternatywnych.

Mimo to już w środę jeden z ekspertów wynajętych przez Lindella przyznał prawicowym mediom, że dane, które miały świadczyć o sfałszowaniu wyborów, na nic takiego nie wskazują.

"Nasz zespół orzekł, że nie będziemy mówić, że to wiarygodne, jeśli nie będziemy mieć pewności co do tych informacji" - powiedział konserwatywnemu dziennikowi "Washington Times" Josh Merritt, jeden z ekspertów zespołu.

Reklama

Znany fiński ekspert Harri Hursti, który przyjechał na sympozjum, by zbadać dane, stwierdził, że podczas konferencji nie zaprezentowano de facto żadnych konkretnych danych. "To było bez sensu. Nie było tam nic, na podstawie czego można by wyciągnąć jakiekolwiek wnioski" - stwierdził programista w rozmowie z CNN.

Merrit z przyznał też, że analizowane przez niego dane pochodziły od Dennisa Montgomery'ego, autora głośnej afery sprzed prawie 20 lat. Montgomery oszukał wówczas rządowe agencje, oferując im program rzekomo mający odszyfrowywać tajne wiadomości przesyłane przez Al-Kaidę za pomocą telewizji Al-Dżazira. W 2003 r. na podstawie jednej z "odkodowanych" wiadomości mającej świadczyć o przygotowanym ataku, prezydent George W. Bush rozkazał uziemić kilka lotów w bożonarodzeniowym szczycie podróżniczym.

Mimo tych informacji, sympozjum Lindella wytrwało do końca trzydniowego programu, choć wielu uczestników opuściło zjazd w jego trakcie. Biznesmen oskarżył w międzyczasie dziennikarza innego prawicowego medium, portalu Gateway Pundit, że jest agentem CIA. W czwartek organizator stwierdził, że został zaatakowany przez członków Antify pod swoim hotelem. Dodał też, że Antifa zinfiltrowała organizowane przez niego wydarzenie. Zapowiedział też w rozmowie z dziennikarzem CNN, że nadal zamierza przedstawić posiadane przez siebie "dowody" Sądowi Najwyższemu.

"Dowody są u moich ludzi i zaprezentuję je sądowi, nie potrzebuję, żeby media snuły narrację przed moją sprawą w sądzie" - stwierdził.

Początkowo Lindell zapowiadał, że Sąd Najwyższy przywróci byłego prezydenta na urząd 13 sierpnia. Później jednak prostował, że może dojść do tego w dalszym terminie. W czerwcu "New York Times" donosił, powołując się na informacje od osób z otoczenia byłego prezydenta, że sam Trump był przekonany o własnym możliwym powrocie do Białego Domu w tym roku.

Mike Lindell to założyciel firmy produkującej popularne poduszki MyPillow, sprzedawane głównie w systemie telezakupów. Biznesmen zyskał dużą popularność, promując narrację o sfałszowaniu wyborów w 2020 r., stając się jedną z czołowych postaci w środowisku i fundatorem prawicowych inicjatyw. Po przegranych przez Trumpa wyborach, wciąż urzędujący wówczas prezydent zaprosił go do Białego Domu, gdzie - jak pokazały fotografie - przyszedł z notatkami mówiącymi m.in. o wprowadzeniu stanu wojennego.

W związku ze swoimi oskarżeniami dotyczącymi rzekomych fałszerstw wyborczych Lindell został pozwany o zniesławienie przez producenta maszyn i systemów do głosowania Dominion Voting Systems, które domaga się od niego 1,6 mld dolarów odszkodowania. W czwartek, w czasie kiedy trwała konferencja, sąd odrzucił wniosek jego obrońców o odrzucenie pozwu.