Propozycja miała służyć odsunięciu groźby przekroczenia zapisanego w konstytucji progu ostrożnościowego. Można zapytać, która z chorób jest gorsza – dżuma czy cholera. Powód gorączkowego poszukiwania sposobu na rozwiązanie narastającego problemu długu publicznego jest oczywisty. Wzrost gospodarczy wyhamował. W ślad za tym zmalały wpływy do budżetu. Wydatki państwa pozostały tymczasem na zaplanowanym wcześniej poziomie. Aby je pokryć, państwo coraz więcej pożycza. W konsekwencji szybko rośnie poziom zadłużenia w relacji do produktu krajowego brutto, nieuchronnie zbliżając nas do zapisanych w konstytucji poziomów, po przekroczeniu których rząd musi zaproponować drastyczne cięcie wydatków.

Rozpaczliwe manewry

Rząd usiłuje tego oczywiście za wszelką cenę uniknąć. Raz, że nie chce się narazić społeczeństwu, które nie chce oszczędzać. Dwa, że złamanie progów zadłużenia grozi rządowi, a zwłaszcza ministrowi finansów, postawieniem przed Trybunałem Stanu. Rząd ma tu także problem komunikacyjno-wizerunkowy. Trudno o spójny przekaz, gdy w tym samym czasie jest ochota na pochwalenie się, że polska gospodarka rozwija się najszybciej w Europie, a jednocześnie trzeba oznajmiać, że budżetowi grozi nieszczęście. Kto to jest w stanie zrozumieć?
Aby uniknąć kłopotów, rząd wpadł na pomysł zmniejszenia skali zadłużenia poprzez zmianę obiegu pieniędzy, z których mają być wypłacane przyszłe emerytury. Ponieważ otwarte fundusze emerytalne pieniądze, które otrzymują z ZUS, w znacznej części przeznaczają na zakup rządowych obligacji, rząd zaproponował, by środków tych nigdzie nie wysyłać, tylko pozostawić w samym Zakładzie. Chodzi o 13 miliardów złotych, a tu każdy miliard może się liczyć. Pomysł ten został jednak powszechnie skrytykowany jako uderzający w podstawę z trudem zbudowanego systemu emerytalnego. Rząd źle zresztą trafił w nastroje, bo w tym samym czasie podane zostały wyniki OFE w długim okresie. I wynika z nich, że zarządzający pieniędzmi przyszłych emerytów każą sobie słono płacić za swoje usługi, ale generalnie lepiej inwestują niż ZUS. Pomimo to rząd ze swojego pomysłu na razie się nie wycofał, a co gorsza zdążył już nawybrzydzać na OFE i prywatne oszczędzanie na starość.
Reklama

Dług jako nie dług

Jeśli nie OFE to co? Nowy pomysł ratowania rządu przed przekroczeniem konstytucyjnego zapisu zawarty został w artykule współautorów polskiej reformy emerytalnej (Dziennik Gazeta Prawna nr 235 z 2 grudnia). Broniąc – i słusznie – zrębów reformy przed pozornie drobnymi naruszeniami, za którymi mogą pójść na zasadzie precedensu znacznie poważniejsze zmiany, zaproponowali rozwiązanie problemu od innej strony. Skoro dług rośnie zbyt szybko, wystarczy uznać, że część długu w ogóle nie jest długiem. Tak można odczytywać sens propozycji Marka Góry, Agnieszki Chłoń-Domińczak i Macieja Bukowskiego.
Idea polega na stworzeniu trzech nowych definicji długu publicznego. Miałby więc oto po pierwsze być liczony dług całkowity, uwzględniający wszystkie zobowiązania, nie tylko z emisji papierów wartościowych, ale także zobowiązania systemu emerytalnego. Bardzo słuszny postulat. Wreszcie wiedzielibyśmy, ile wynoszą zobowiązania Skarbu Państwa. Praktyczne znaczenie tej propozycji jest jednak niewielkie. Po to, aby coś ona znaczyła, do takiego sposobu liczenia trzeba byłoby namówić pozostałe kraje UE. To wielce wątpliwe, zwłaszcza w obliczu rosnącego w czasie kryzysu zadłużenia także w innych krajach. Po co zresztą miałyby one chwalić się wielkością swojego długu, skoro nie zmuszają ich do tego własne konstytucje?
Drugi sposób liczenia długu publicznego – to clou obecnej propozycji – miałby polegać na wyłączeniu z wartości wyemitowanych papierów skarbowych pieniędzy, jakie w obligacjach skarbowych ulokowały OFE. I ta właśnie definicja zmniejszonego długu, nazwanego nieemerytalnym, miałaby być brana pod uwagę przy wyliczeniach konstytucyjnych progów ostrożnościowych. Ponieważ chodzi o niebagatelną sumę 110 miliardów złotych, przyjęcie takiej definicji okrojonego długu publicznego pozwalałoby zwiększyć margines bezpieczeństwa rządu może nawet o 9 pkt proc. Świetnie, można dalej zadłużać się na koszt dzieci jeszcze przez 5 kolejnych lat, pytanie tylko, czy znajdą się konstytucjonaliści chętni do naciągania konstytucji przez całkiem nowe definiowanie długu.

Papier wszystko zniesie?

W propozycji jest jeszcze trzecia definicja – emerytalnego długu publicznego, wynikająca z różnicy między definicją pierwszą a drugą. Skoro jednak pierwsza nie ma praktycznego znaczenia, to i trzecia również. Dług publiczny można oczywiście liczyć na różne sposoby. Sprowadzając rzecz do absurdu, można na przykład sformułować kategorię spłacalnego długu publicznego. Byłby to dług, który podlega tzw. rolowaniu, czyli spłacaniu zgodnie z terminami wygasania emisji papierów dłużnych. Ta część długu stale istnieje, zmieniają się tylko nazwy i symbole papierów.
Nikt ich nawet nie zauważa, to i w przyszłości może nie zauważy. Obok spłacalnego długu można byłoby sformułować kategorię niespłacalnego długu publicznego, czyli jedynie tej jego części, o którą corocznie, pomimo wysiłku w spłacaniu, dług się jednak powiększa. I jedynie ten, całkiem już skromniutki dług, odnosić do wymogów konstytucji. Wtedy pole manewru rządu stałoby się jeszcze większe.
Na papierze można zrobić wszystko. I tak jednak nie ucieknie się od realnego problemu, jakim jest życie ponad budżetowy stan, czyli wydawanie więcej pieniędzy, niż do niego trafia. Konstytucyjny zapis o progach ostrożnościowych powstał po to, aby politycy mieli świadomość, że istnieje jakaś granica w zadłużaniu państwa i mobilizowali się do szukania rozwiązań zaradczych.a nie zastępczych. Na zasadzie wyboru mniejszego zła – lepsza zmiana definicji długu niż psucie reformy emerytalnej – można oczywiście wyjąć z zobowiązań to i owo, ale jest to rozwiązanie jedynie zastępcze. W ten sposób można wpływać na poprawę społecznego samopoczucia, ale rynków finansowych się nie oszuka. Najgorzej zaś byłoby, gdyby w nowe definicje uwierzyli sami politycy, sądząc, że to, co zapisane na papierze, jest realne.
ikona lupy />
Krzysztof Bień Marek Matusiak / DGP