Czarny Ląd jeszcze w latach 90. w pełni zasługiwał na tę nazwę, był bowiem czarną dziurą globalnej gospodarki. Niektórzy komentatorzy żartowali nawet, że gdyby gwałtownie zniknął wskutek jakiejś katastrofy, świat nie zauważyłby ubytku. Trudno o większy kontrast z dzisiejszą Afryką rosnących inwestycji i inicjatyw integracyjnych. Czarny Ląd wraca do gry. A dzieje się tak głównie dzięki innym państwom Trzeciego Świata, geopolityczni konkurenci zaczynają wygrywać z Europą i USA.
Od kilku lat trwa, jak pod koniec XIX wieku, wyścig o podział Afryki, powstają strefy wpływów, pojawia się obce osadnictwo. Tym razem jednak chodzi o rynki, a nie ziemię. Rządy afrykańskie zaś są podmiotem, a nie przedmiotem tej gry, mogą wybierać i zmieniać partnerów z korzyścią – jak najbardziej dosłowną – dla siebie, ale i krajów, którymi władają.
W Afryce mieszka już milion osadników chińskich, to więcej niż wszyscy biali – z wyłączeniem afrykanerskiej i anglojęzycznej ludności RPA. Zachód śle na afrykańską ziemię inżynierów, techników, menedżerów i pracowników organizacji pozarządowych, Chiny zaś te same kategorie, ale już bez obrońców praw człowieka, a dodatkowo kupców, sklepikarzy, robotników, kolejarzy, a nawet rolników, podobnie jak w XIX i XX wieku Brytyjczycy do Kenii i Rodezji. Ukazujący się we wschodniej Afryce lokalny „The Guardian” nawołuje nawet rządy do organizowania w szkołach publicznych lekcji chińskiego, który wkrótce stanie się równie pożytecznym narzędziem komunikacji, co obecnie angielski.

Inwestycje, głupcze

Reklama
Główną bronią w tej kampanii są jednak nie osadnicy, ale rozmach inwestycyjny Państwa Środka, który w 2010 roku osiągnie apogeum. Zresztą nie tylko jego, w ślady Pekinu idą bowiem inne kraje Azji i Ameryki Południowej. Chińskie firmy kontrolują lwią część wydobycia miedzi w Zambii, gdzie zainwestowały już 400 milionów dolarów. W Nigerii podpisały kontrakt na budowę trzech rafinerii wart 23 miliardy dolarów, co zmieni strategiczną sytuację tego kraju i całej zachodniej Afryki; choć jest ona wielkim eksporterem ropy, produkty przetworzone, w tym benzynę, wciąż musi importować. Niemal w całej Afryce chińscy budowlańcy stawiają mosty, szkoły, szpitale, drogi. Nie robi im różnicy, czy jest to rządzony przez krwawą dyktaturę Sudan czy demokratyczne Lesotho, gdzie wznoszą gmach parlamentu.
Brazylia zawiązała sojusz taktyczny z Chinami. Embrapa, państwowa firma zajmująca się rozwojem rolnictwa, zapowiedziała inwestycje w Afryce dokładnie w tych krajach, a nawet miejscach, gdzie wchodzą Chińczycy. Układ jest prosty, chińskie drogi i mosty zwiększą popyt i ułatwią transport dóbr, co Brazylijczycy wykorzystają do sprzedaży Afrykanom maszyn rolniczych, technologii i nowych generacji nasion. Obie strony dzielą się kosztami, ale i oczekują solidnych zysków. Brazylijski koncern wydobywczy Vale wszedł z inwestycją w zagłębie węglowe koło miasta Tete w Mozambiku, gdzie także aktywnie operują Chińczycy. Brazylijsko-portugalskie konsorcjum buduje most na Zambezi, który zwielokrotni ruch towarowy pomiędzy Mozambikiem a Zimbabwe i Malawi. Brazylijskie banki, w tym największy bank Ameryki Południowej Banco de Brasil, kupują udziały w instytucjach finansowych kredytujących inwestycje w Afryce, głównie Angoli.
Iran z kolei wybudował fabrykę samochodów w Senegalu. Większość taksówek w stolicy kraju Dakarze to dziś auta marki Khodro. Teheran wszedł we współpracę z przemysłem zbrojeniowym Sudanu, windując go na pozycję drugiego producenta broni na Czarnym Lądzie; po RPA. W Nigerii z kolei inwestuje w rozwój energetyki nuklearnej. Przykłady można mnożyć, a to dopiero pierwsza faza ekspansji. Tymczasem zachód koncentruje się na pomocy humanitarnej i dotowaniu rządów. Stany Zjednoczone oraz Wielka Brytania pokrywają połowę wydatków rządowych Rwandy, europejscy donatorzy ratują przed głodem ludność Malawi, finansując tamtejszy program nawożenia pól i zastępowania lokalnych nasion oraz sadzonek bardziej wydajnymi odmianami. Na zachodnim garnuszku jest nawet jedno z najprężniejszych gospodarczo państw kontynentu – Kenia.
Tylko jedna gałąź afrykańskiego przemysłu wydaje się przyciągać uwagę Zachodu – ropa naftowa. Amerykańskie i brytyjskie koncerny wciąż grają pierwsze skrzypce na polach wydobywczych Zatoki Gwinejskiej (Nigeria, Angola, Ghana, Wyspa Książęca i Świętego Tomasza), ropa z Afryki do 2015 roku będzie stanowić 25 procent importu węglowodorów Stanów Zjednoczonych. Prawie połowa inwestycji amerykańskich na Czarnym Lądzie idzie w wydobycie czarnego złota. Nawet jednak na tym gruncie coraz silniej podgryzają je firmy chińskie, głównie CNPC i Sinopec, szczególnie w Angoli, która już stała się głównym dostawcą afrykańskiej ropy do Chin.

Tort okraszony technologią

Afrykański tort jest dziś dużo atrakcyjniejszy niż w czasach kolonialnych czy latach 60. i 70. po odzyskaniu niepodległości przez państwa kontynentu. Wtedy dominowała prosta eksploatacja surowców – miedzi, boksytów, wycinka lasów tropikalnych oraz wydobycie złota i diamentów. W latach 90. ubiegłego wieku doszła ropa naftowa. Dziś obok silnego przemysłu wydobywczego w Afryce rozwija się infrastruktura i zaczyna kwitnąć rynek zaawansowanych technologii – sieci łączności komórkowej, mobilna bankowość, przetwórstwo surowców, nowoczesne winiarstwo w RPA. To ostatnie odnotowuje niemal 30-procentowy wzrost sprzedaży, głównie do Chin, podczas gdy Francja traci światowe rynki. Czarny Ląd staje się obiecującym producentem dóbr, ale także ich odbiorcą. Obecnie około 40 proc. Afrykanów ma telefony komórkowe, w ciągu najbliższej dekady odsetek ten ma wzrosnąć do 60 proc. Oznacza to, że trzeba będzie im dostarczyć 190 mln aparatów, nie wspominając o infrastrukturze przekaźnikowej. Ten, kto weźmie to zlecenie, może uważać się za króla życia.
Państwa afrykańskie nie są już biernym podmiotem geopolitycznej rozgrywki, teraz to nie obcy kapitał narzuca warunki, jak było w poprzednich dekadach w wypadku europejskich koncernów wydobywczych, ale same stwarzają chińskim, brazylijskim czy indyjskim inwestorom korzystne otoczenie, zlecają kontrakty, planują swój rozwój. Dlatego firmy z Trzeciego Świata wykazują większą dynamikę wzrostu inwestycji w Afryce niż USA i Europa.
W początkach lipca Kenia, Uganda, Tanzania, Rwanda i Burundi zawarły unię celną, do 2012 r. chcą wprowadzić wspólną walutę oraz wspólny rynek ludzi, towarów i usług. Mozambik, Tanzania i państwa pozbawione dostępu do morza, głównie Malawi i Zambia, inwestują w sieć drogowo-kolejowo-mostową-portową, która stworzy z nich jeden system transportowy umożliwiający dowóz i wywóz dóbr na masową skalę z głębi lądu na wybrzeże. To nie plany, to już się dzieje.
Trzynaście lat temu przejazd z Dar es Salam w Tanzanii do Mombasy w Kenii zajmował dwanaście godzin, jedna trzecia tej trasy nie ma bitej drogi. Dziś jest dokładnie tak samo, ale na czwartym kilometrze upiornej, wyboistej marszruty uwija się grupa afrykańskich robotników kierowanych przez chińskich inżynierów. W przyszłym roku asfaltowa nawierzchnia będzie gotowa.
Państwa afrykańskie preferują partnerów z Azji i Ameryki Południowej, ponieważ nie kojarzą się z kolonialną przeszłością, postkolonialną dominacją Europy i nie stawiają warunków politycznych. Dewiza chińskiej ekspansji w Afryce brzmi: nie interesuje nas polityka, interesują nas pieniądze. Na razie to prawda, ale gdy liczba osadników zwiększy się do kilku milionów, a Afryka stanie się głównym partnerem handlowym Chin, co zostało wpisane do oficjalnej chińskiej strategii rozwoju, Pekin będzie musiał uprawiać politykę na Czarnym Lądzie i bronić tam swoich interesów. Wątpliwe, by zechciał wówczas brać pod uwagę Europę, którą sromotnie pokonał, czy nawet USA.
ikona lupy />
Wymiana handlowa Chin z państwami Afryki / DGP
ikona lupy />
Bloomberg
ikona lupy />
Bloomberg