Jak wygląda życie po bankructwie? Takie pytanie zadają sobie miliony Greków, gdy ogłoszenie niewypłacalności przez ich kraj wydaje się już tylko kwestią czasu – i to niezależnie od tego, ile miliardów euro bailoutu utopią w nim europejscy podatnicy. Bankructwo to bolesna, ale na dłuższą metę jedyna terapia w sytuacji ciężkiej choroby zadłużeniowej. Przykład Argentyny pokazuje jednak, że może ona przynieść upragnione rezultaty.

>>> Czytaj też: Kryzys w Grecji: Argentyna na Morzu Egejskim

Zanim Buenos Aires zbankrutowało w grudniu 2001 r. (przy niskim poziomie długu – zaledwie 57 proc. PKB; grecki dług przekracza 150 proc. PKB), kraj był postrzegany jako najbardziej zwesternizowany w Ameryce Łacińskiej. Kryzys, który spadł na nią na przełomie wieków, przetrzebił wszystkie grupy społeczne z klasą średnią – stanowiącą u progu zapaści niemal 60 proc. mieszkańców (podobnie jak w dzisiejszej Grecji) – na czele.
Porównanie obu państw jest o tyle uprawnione, że w dużej mierze popełniały te same błędy. W Argentynie, podobnie jak w Grecji, władze nie redukowały deficytu nawet w czasach prosperity. Problem stanowiła też niska ściągalność podatków, co wiązało się ze znaczną skalą nadużyć. W dodatku władze podawały nieprawdziwe dane dotyczące deficytu budżetowego. Buenos Aires – podobnie jak Ateny – nie miało też wpływu na politykę monetarną kraju. Grecy przyjęli euro, więc nie mogli podnieść konkurencyjności gospodarki przez obniżenie wartości narodowej waluty. Argentyńczycy płacili własnymi pesos, jednak kurs do ostatniej chwili był sztywno powiązany z dolarem w relacji 1:1. – Władze wpędziły kraj w recesję, choć można było tego uniknąć, szybko dewaluując walutę i podnosząc tym samym konkurencyjność eksportu i inwestycji – mówi „DGP” Mark Weisbrot, jeden z prezesów Centrum Badań Ekonomiczno-Politycznych w Waszyngtonie.
Reklama

Emigracja lepsza niż bieda

Ogłoszenie niewypłacalności, spotęgowane przez ogłoszenie dewaluacji przez Brazylię będącą największym partnerem handlowym Argentyny, doprowadziło do zapaści w handlu zagranicznym; nikt nie zamierzał kredytować bankruta. Import w latach 1998 – 2002 spadł 52-krotnie, eksport 14-krotnie, zaś bilans obrotów kapitałowych w latach 1998 – 2001 obniżył się z 18,3 mld dol. do zera.
W dramatycznej sytuacji znaleźli się nie tylko ci, którzy przed kryzysem też klepali biedę. Procentowo najbardziej ucierpiała klasa średnia, przez co krajowy współczynnik Giniego, obrazujący skalę nierówności społecznych, skoczył z 0,49 do 0,56. Przedstawiciele klasy średniej, którzy nie przewidzieli zapaści i nie zdążyli przelać oszczędności do banków w sąsiednich krajach, stracili do nich dostęp – w obawie przed odpływem kapitału pod koniec 2001 r. na rok niemal całkowicie zamrożono możliwość wypłacania wkładów. Osoby prywatne mogły wyjąć z konta 250 pesos (wówczas 250 dol.) tygodniowo. Decyzja okazała się zbyt późna – tylko między marcem a wrześniem 2001 r. w obawie przed spodziewaną dewaluacją wycofano z banków 10 mld dol. W ramach kroku nazwanego corralito rząd wycofał się też z parytetu kursowego i uwolnił kurs narodowej waluty. Za dolara wkrótce płacono 4 pesos.

>>> Polecamy: Historia ukrywania państwowych bankructw jest stara jak świat

Wielu ludzi zdecydowało się na emigrację. W ciągu pięciu lat kryzysu wyjechało ok. 300 tys. obywateli, choć w sondażach chęć opuszczenia kraju deklarował nawet co trzeci z 39 mln Argentyńczyków. Emigranci decydowali się głównie na powrót do ojczyzny przodków (zwłaszcza do Hiszpanii i Włoch), Żydzi w ramach alii wyjeżdżali do Izraela (alija to prawo powrotu obejmujące osoby, których przynajmniej jeden z dziadków był Żydem). Znaczna część Argentyńczyków udała się do USA. To oni najczęściej wspierali finansowo rodziny pozostawione w kraju. Tylko w 2004 r. do kraju trafiły w ten sposób 724 mln dol. Mimo recesji wskaźnik migracji netto pozostał dodatni (sic!). Do Argentyny i tak przybywali poszukujący lepszego życia przybysze z takich krajów jak Boliwia czy Paragwaj.
W szczytowym momencie kryzysu, w październiku 2002 r., poniżej granicy ubóstwa określonej jako poziom dochodów pozwalający na zaspokojenie podstawowych potrzeb, żyło 57,5 proc. obywateli. Pod kreską codziennie lądowało kolejne 2 tys. osób. Połowa z nich (dokładnie 27,5 proc. ogólnej liczby mieszkańców) żyła poniżej granicy skrajnego ubóstwa, czyli nie było ich stać nawet na prawidłowe odżywianie się.
Na ulicach stolicy pojawiło się kilkadziesiąt tysięcy cartoneros, zbieraczy makulatury, dla których poszukiwanie papieru na sprzedaż stanowiło jedyną dostępną namiastkę pracy i cień szansy na wyżywienie rodziny. Większość z nich przybywała do stolicy z prowincji. Makulaturę skupowało kilka powołanych ad hoc przez robotników kolektywów pracowniczych.
Cartoneros dojeżdżali do Buenos Aires na pokładzie tzw. białych autobusów, czyli ciężarówek pozbawionych miejsc siedzących. W grudniu 2001 r. z samego tylko 15-tysięcznego przedmieścia Jose Luis Suarez do Buenos Aires docierało w ten sposób 2 tys. osób dziennie. Zbieracze makulatury musieli się opłacać policjantom, przez pewien czas w ogóle nieotrzymującym wynagrodzenia. Łapówki sięgały 10 proc. dochodu.
Trzydziestoprocentowe bezrobocie i ogólny spadek poziomu życia sprawiły, że pracodawcy zaczęli zatrudniać ludzi wyłącznie za napiwki. Spora część pracowników budżetówki w ogóle nie otrzymywała pieniędzy, a jedynie wydawane przez poszczególne prowincje obligacje, które osiągnęły status nieformalnej jednostki płatniczej. Największą sławę zdobyły wydawane przez prowincję stołeczną patacones (od potocznej nazwy argentyńskiej waluty). Można było nimi płacić podatki, jednak ich wartość szybko malała ze względu na szalejącą inflację (w rekordowym marcu 2002 r. osiągnęła 10,4 proc. w skali miesiąca).
Gdy część zagranicznych właścicieli firm wycofała kapitał, infrastrukturę siłą przejmowali menedżerowie i zwykli pracownicy. W ten sposób udało się zachować ciągłość funkcjonowania takich przedsiębiorstw, jak stołeczny hotel Bauen, fabryka garniturów Brukman na przedmieściach stolicy czy zakład ceramiczny Zanon w Nuequen. – Nie było pracy, a trzeba było coś robić. Po wielu spotkaniach zdecydowaliśmy się przejąć hotel – opowiada Horacio Lalli, w czasie kryzysu członek kooperatywu w hotelu Bauen. Według niektórych szacunków w ten sposób funkcjonowało 10 tys. zakładów pracy. Formalni właściciele niejednokrotnie wzywali policję do usunięcia samozwańczych menedżerów, jednak wielu przetrwało mimo presji ze strony państwa. – Okupacja, utrzymanie się i produkcja. To synteza naszych działań – opowiadał magazynowi „Upside Down World” Candido Gonzalez, który przed przejęciem wraz z kolegami wydawnictwa Chilavert przepracował w nim 42 lata.

Lekcja odpowiedzialności

Starcia z policją, burdy i szturmy banków były na porządku dziennym. Zaufanie do polityków sięgnęło dna; w przeprowadzonych w szczycie recesji wyborach uzupełniających 40 proc. wyborców oddało głos nieważny. Co gorsza, pierwsza restrukturyzacja zadłużenia nie przyniosła efektu. Redukcja 55 proc. długu i wydłużenie okresu spłaty o pięć lat nie uratowało finansów publicznych. W połowie 2004 r., gdy dług wciąż przekraczał 115 proc., Buenos Aires raz jeszcze ogłosiło niewypłacalność. Dopiero dzięki powtórnej restrukturyzacji zadłużenia Argentyna wyszła na prostą.
– Po bankructwie połączonym z deprecjacją peso jednym z najważniejszym skutków był spadek cen na rynku wewnętrznym wyrażonych w walutach obcych. Nie wspominając rzecz jasna o zwiększonej konkurencyjności eksportu – Mark Weisbrot wskazuje czynniki, które wpłynęły na odbicie od dna. Od tego czasu, m.in. dzięki wymuszonym reformom, prywatyzacji majątku, niezłemu uwarunkowaniu międzynarodowemu i pozbyciu się balastu zadłużenia, wzrost PKB w tym latynoskim kraju należy do najszybszych na świecie; gospodarka w ciągu ostatniej dekady wzrosła o 63 proc. „Przykład argentyński pokazuje, że na dłuższą metę bankructwo to świetny pomysł” – napisał noblista Paul Krugman.

>>> Polecamy: Europa tonie w długach. Ameryka Łacińska rozkwita

– Dzięki odważnej polityce prezydenta Nestora Kirchnera, który sprzeciwiając się presji MFW wyprowadził Argentynę z recesji, obecna klasa średnia i reszta społeczeństwa żyją na wyższym poziomie niż przed kryzysem. Optymizm powrócił – przekonuje „DGP” Mark Weisbrot. – Jedyną zmianą, częściowo także psychologiczną, jest znacznie bardziej odpowiedzialna polityka budżetowa. I rezygnacja ze zwalczania inflacji, która od kilku lat pozostaje na poziomie dwucyfrowym. Władze uznały, że rosnące ceny są mniejszym złem niż osłabienie wzrostu PKB – dodaje amerykański specjalista.
ikona lupy />
Flagi Grecji i Argentyny materiały Shutterstock / ShutterStock