W 2008 r. lewicowi publicyści i ideolodzy neosocjalizmu w stylu Naomi Klein czy Grzegorza Kołodki za całe zło świata winili kapitalizm. Po dwóch latach rządowych interwencji, pakietów stymulacyjnych, nacjonalizacji, wyższych podatków, regulacji bankowych i limitów zarobków dla prezesów świat nie jest ani bardziej sprawiedliwy, ani tym bardziej bogatszy.
Drugiego dna recesji nie sposób zwalić na chciwych bankierów i bezduszne korporacje. Czerwone liczby na wszystkich światowych indeksach to już dzieło rządów, które po 2009 r. wzięły się do ratowania rynku przed siłami rynkowymi.
To nie decyzją kapitalistów rząd prezydenta Baracka Obamy roztrwonił 800 mld dol. i podwoił zadłużenie Ameryki. To nie chciwi przedsiębiorcy zdecydowali o podłączeniu Grecji do unijnej kroplówki, skazując ją na wegetowanie. To nie biznes lobbował u premiera Jose Luisa Zapatero, żeby rozregulował rynek pracy, poszerzył przywileje socjalne. Przywódcy Francji i Włoch wymuszali na producentach aut przenoszenie produkcji do kraju nie przez wzgląd na akcjonariuszy, tylko na związki zawodowe. Żaden miliarder nie namawiał premiera Gordona Browna do wprowadzenia podatku od nadmiernego bogactwa. To nie pracodawcy kazali polskiemu rządowi wycofać się z reformowania Karty nauczyciela, emerytur mundurowych, KRUS i nie oni trzymali go za rękę, żeby zatrudniał więcej urzędników.
To był krótki, acz agresywny nawrót socjalistycznej sprawiedliwości na świecie. Na przekór zdrowemu rozsądkowi politycy uznali, że lepiej niż banki potrafią zarządzać pieniędzmi, lepiej niż rynek potrafią kierować strumieniem popytu i podaży. Chciałbym napisać, że to koniec epoki neosocjalizmu, ale sam w to nie wierzę. Chętni do naprawiania praw natury zawsze się znajdą. Jarosław Kaczyński wczoraj nawoływał do sięgania do kieszeni bogatych. Szczęście w nieszczęściu, że rynek na koniec zawsze wycenia te lewicowe mrzonki.