ikona lupy />
ShutterStock

Kryzys obnażył słabość większości gospodarek Zachodniej Europy. Okazało się, że Hiszpanie, Włosi czy Francuzi żyli przez lata ponad stan i tak naprawdę nie są aż tak bogaci, jak się wydawało. Ale nie Niemcy. Ich gospodarka nie tylko bez szwanku przechodzi przez kryzys, lecz także dość dynamicznie się rozwija. Dlatego Republika Federalna bardziej niż kiedykolwiek stała się punktem odniesienia dla Polski. Jeśli chcemy, aby poziom życia w naszym kraju nadal szybko rósł, powinniśmy skopiować wiele rozwiązań zza Odry.

Na początek dobra wiadomość: połowę drogi dzielącej nas od zachodnich sąsiadów mamy już za sobą. W momencie upadku komunizmu poziom życia w Polsce był czterokrotnie niższy niż w Niemczech. W 1995 r. różnica w dochodzie na mieszkańca po obu stronach Odry wciąż była ogromna – 1:3. Dziś realna moc nabywcza zarobku przeciętnego Polaka to już więcej niż połowa tego, na co może liczyć Niemiec. Jak podaje Eurostat, w 2010 r. (ostatnie dostępne dane) dochód na mieszkańca przy uwzględnieniu mocy nabywczej waluty narodowej wynosił w naszym kraju 63 proc. średniej unijnej i 118 proc. u naszych zachodnich sąsiadów. Ale uwaga: w miarę jak coraz mniej dzieli nas od poprzeczki wyznaczonej przez poziom rozwoju Niemiec, pokonanie dystansu jest coraz trudniejsze. Przy bardzo sprzyjających okolicznościach potrzeba będzie na to przynajmniej 30 lat.

Co musimy zatem zrobić? W skrócie: pracować lepiej. Czyli bardziej wydajnie, więcej i inaczej.

Reklama

Lepiej, czyli bardziej wydajnie

Dziś polski pracownik wytwarza średnio w ciągu godziny prawie dwa razy mniejszą wartość dodaną niż jego odpowiednik zza Odry. W Niemczech wskaźnik ten odpowiada 105 proc. średniej europejskiej, w Polsce jest to wciąż tylko 65 proc. Postęp jest tu szczególnie trudny. W ostatnich 10 latach zdołaliśmy na tej drodze posunąć się zaledwie o 11 punktów procentowych. W 1999 r. wydajność pracy w naszym kraju wynosiła 54 proc. przeciętnej UE. – Poprawa wydajności pracy to proces, na który składa się wiele czynników, jak możliwości inwestycyjne przedsiębiorstw, nakłady na badania naukowe i nowe rozwiązania technologiczne czy struktura gospodarki – mówi DGP Philip Whyte, ekspert londyńskiego Centre for European Reform (CER).

Niektóre atuty już mamy. Najważniejszym jest wykwalifikowana siła robocza. W ubiegłym roku już 35,3 proc. młodych Polaków kończyło studia wyższe, wyraźnie więcej niż za Odrą (29,8 proc.). Co ważniejsze, zdaniem OECD, który co roku prowadzi w tej sprawie badania, poziom nauczania jest u nas wyższy. W międzynarodowym rankingu PISA zajmujemy aż 12. pozycję na świecie, cztery oczka wyżej niż Niemcy. I bijemy ich w każdym z trzech kryteriów: nauk przyrodniczych, ścisłych i humanistycznych.

Znacznie gorzej jest z wykorzystaniem wiedzy i umiejętności absolwentów polskich uczelni wyższych. Szwankują instytuty badawcze. A i przedsiębiorstw, które rozwijałyby najnowsze technologie, jest niewiele. W ubiegłym roku Polska przeznaczyła 1,7 proc. dochodu narodowego na badania i rozwój, zdecydowanie mniej niż Niemcy (2,82 proc.). Co prawda, w ciągu 10 lat dokonaliśmy pod tym względem zasadniczego postępu: w 1999 r. na badania w Polsce trafiało zaledwie 0,56 proc. wytworzonego każdego roku bogactwa kraju. Jednak ten skok zawdzięczamy w dużym stopniu przystąpieniu do Unii Europejskiej. Ramowy Program Badań Naukowych jest największym tego typu przedsięwzięciem na świecie, a jego udział jest dla krajów członkowskich obowiązkowy. Niestety tylko niewielka część współfinansowanych przez Polskę badań jest wykorzystywana przez rodzime firmy. W Niemczech odwrotnie: to wielkie koncerny jak BASF czy Siemens są w awangardzie światowego postępu technologicznego.

Aby to zmienić rząd musi prowadzić taką politykę podatkową i tak zmienić rozwiązania prawne, by sprzyjało to umacnianiu polskich przedsiębiorstw. Jeśli nie osiągną masy krytycznej, pozostaną podwykonawcami zagranicznych potentatów, ograniczając się do wykonywania zadań o niewielkiej wartości dodanej.

– Zasoby finansowe przedsiębiorstw są ważne dla poziomu rozwoju całego kraju, bo większość nowych technologii jest na tyle kosztowna, a konkurencja na tyle duża, że tylko potentaci mogą tu odnieść sukces – tłumaczy Whyte. Z tym na razie nie jest jednak dobrze. 23 lata po upadku komunizmu do globalnej roli wciąż próbuje pretendować dosłownie kilka dawnych firm państwowych jak KGHM czy PZU. Takiego przykładu nie ma natomiast wśród przedsiębiorstw prywatnych zakładanych właściwie od zera na przełomie lat 80. i 90. Na liście 500 największych firm świata przygotowywanej przez miesięcznik „Fortune” znajduje się tylko jeden koncern z naszego kraju – PKN Orlen (347. pozycja z obrotami 27 mld euro). Niemcy zdołały umieścić tu 37 firm, których listę otwiera Volkswagen (16. pozycja, 146 mld euro sprzedaży).

Podstawową przeszkodą dla rozwoju polskich przedsiębiorstw są ograniczone możliwości jego finansowania – zarówno przez banki, jak i poprzez rynek kapitałowy. Do wybuchu kryzysu wydawało się, że nie ma znaczenia, do kogo należą instytucje finansowe, bo i tak będą angażować się w opłacalne przedsięwzięcia niezależnie od tego, gdzie są przeprowadzane. Teraz wiadomo już, że tak nie jest. Gdy przychodzi zła koniunktura, banki ściągają kapitał z zagranicznych oddziałów do centrali. – Kryzys pokazał, że zbudowanie własnych grup kapitałowych ma znaczenie dla finansowania długoterminowych inwestycji, jak budowa elektrowni czy projekty rozwoju infrastruktury. W niepewnych czasach banki nie są skłonne podejmować tak długookresowego ryzyka za granicą – tłumaczy DGP Piotr Ciżkowicz, główny ekonomista Ernst & Young w Polsce.

Ten atut mają Niemcy. Polska, niestety, nie. Dysproporcja między potencjałem instytucji finansowych po obu stronach Odry pozostaje ogromna. W tym roku największy niemiecki bank Deutsche Bank stał się także największym na świecie z aktywami wartymi 2,8 bln euro. Największy polski bank PKO BP też ma ambitne plany rozwoju. W tym roku chce zwiększyć aktywa do 200 mld zł. Ale to wciąż tylko 50 mld euro, 56 razy mniej niż ma do dyspozycji DB.

Alternatywą dla finansowania rozwoju polskich przedsiębiorstw mógłby być rynek kapitałowy. Niestety tylko 28 proc. naszych firm zapewnia sobie rozwój w ten sposób. Powód? Oszczędzamy za mało. W ubiegłym roku nasi zachodni sąsiedzi średnio odkładali 17,1 proc. swoich dochodów wobec zaledwie 8,5 proc. zaoszczędzonych przez nas.

Zwiększenie skłonności Polaków do oszczędzania wymaga zmiany przyzwyczajeń i wzorców kulturowych. – Niemiec kupuje nowego mercedesa, gdy jego wartość stanowi 5 – 10 proc. posiadanego majątku. Inaczej uważa, że go na to nie stać i wybierze opla czy volkswagena. Polak jest skłonny do takiego zakupu, gdy tylko bank udzieli mu kredytu – tłumaczy DGP Ansgar Belke z uniwersytetu w Duisburgu.

Niemcy mogą odkładać więcej niż Polacy, bo zarabiają więcej. Średnia pensja brutto w Republice Federalnej to 4,217 tys. euro miesięcznie (2,040 tys. euro netto) wobec 4,015 tys. zł (960 euro) brutto miesięcznie w naszym kraju. Znaczna część tej dysproporcji jest niwelowana przez różnice cen po obu stronach Odry (u nas towary i usługi są o około 60 proc. niższe). Mimo wszystko Niemcy przeznaczają mniejszą część dochodów na wydatki, których nie da się ograniczyć, jak jedzenie, ubranie, transport czy opłaty mieszkaniowe.

Kapitał zgromadzony przez Niemców wspiera nie tylko rozwój przedsiębiorstw i banków, lecz także państwa. Mowa o trudnej do wyobrażenia kwocie 4,3 bln euro, zdecydowanie większej, niż wynosi zadłużenie kraju (2,02 bln euro). Niemcy mogą więc bez trudu samodzielnie finansować swoje zobowiązania, choć proporcjonalnie są one wyższe (79 proc. PKB) niż dług Polski (56 proc.). To istotny powód, dla którego rentowność niemieckich obligacji (1,7 proc.) jest istotnie niższa niż polskich (5,8 proc.).

– Kredyt w Niemczech jest o wiele tańszy niż w Polsce. Dzięki temu wiele inwestycji, których nie opłaca się podejmować na polskim rynku, w Republice Federalnej ma sens. Chodzi o projekty, które dają nadzieję na zwrot inwestycji w długim okresie, w tym w nowe technologie – tłumaczy Whyte.



Dziś Polska nie odczuwa jeszcze nadmiernie tego mankamentu dzięki Brukseli. Nasza gospodarka jest na fali wznoszącej za sprawą bezprecedensowej (około 10 mld euro rocznie) pomocy, jaką w ramach funduszy strukturalnych otrzymujemy od Unii. Właśnie dlatego udział inwestycji (21 proc.) w dochodzie narodowym nie tylko nie odbiega od niemieckiego (17,6 proc.), ale jest większy. Jednak aż 5,3 punkta procentowego stanowią w przypadku Polski inwestycje publiczne, do których zalicza się te współfinansowane (nawet w 80 proc.) z pieniędzy Brukseli. Ten sam wskaźnik w Niemczech wynosi już tylko 1,7 punkta procentowego, co oznacza, że większość nakładów na rozwój gospodarki biorą na siebie firmy prywatne.

– W tym roku zakończą się negocjacje nad nową perspektywą budżetową Unii (2014 – 2020). Z powodu kryzysu finansowego jest mało prawdopodobne, aby Polska zachowała równie duże jak obecnie subwencje – ostrzega Marco Incerti, ekspert brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych (CEPS).

Równie istotnym źródłem finansowania nakładów na modernizację gospodarki są bezpośrednie inwestycje zagraniczne. W ubiegłym roku Polska zdołała przyciągnąć 9 mld euro takich środków. To wynik o blisko 1/3 większy niż w poprzednich kryzysowych latach. Jednak podobnie jak wsparcie Unii, także i to źródło kapitału ulega gwałtownym fluktuacjom. Wystarczy wspomnieć, że w 2007 r. do Polski trafiło 17 mld euro inwestycji zagranicznych, co było jednym z zasadniczych powodów dwukrotnie większego niż obecnie tempa wzrostu gospodarczego.

Niemcy nie są tak uzależnione od inwestycji zagranicznych nie tylko dlatego, że same mają zdecydowanie większe możliwości kapitałowe, lecz także dzięki nagromadzeniu kapitału obcych firm przez lata. Dziś ich skumulowana wartość wynosi przeszło bilion euro wobec 198 mld w przypadku naszego kraju. Przy obecnym tempie napływu obcego kapitału do Polski trzeba by około 80 lat na nadrobienie dystansu, jaki dzieli nas od Niemców w tym względzie.

Uzależnienie od obcego kapitału jest jedną z przyczyn niebezpiecznie dużego (4,1 proc. PKB) deficytu rachunku bieżącego naszego kraju, czyli salda między przypływami i odpływami funduszy między Polską a zagranicą. Niemcy wypracowują w tym względzie nadwyżkę, i to dużą: 4,7 proc. PKB. Jednak tej słabości nie da się przełamać bez poradzenia sobie z zupełnie innym problemem.

Uzależnienie od finansowania z zewnątrz jest tym większą słabością Polski, że realizacja wielkich projektów rozwoju infrastruktury wciąż przed nami. Nawet gdy zostaną zakończone projekty szykowane na Euro 2012, sieć polskich autostrad i dróg ekspresowych niewiele przekroczy 3 tys. km. To wciąż cztery razy mniej niż w Niemczech, kraju o porównywalnej powierzchni, choć dwukrotnie większej liczbie ludności. Podobnie jest ze stanem kolei. Odległość między Berlinem a Hamburgiem (260 km) pociąg pokonuje w półtorej godziny, dwa razy szybciej niż porównywalną (290 km) trasę między Warszawą a Poznaniem, która i tak należy do najnowocześniejszych w naszym kraju. To powoduje, że koszty transportu są w Niemczech o wiele niższe niż u nas.

Lepiej, czyli więcej

Pod tym względem zrobiliśmy znaczący postęp. O ile jeszcze w 2003 r. u progu przystąpienia do UE zaledwie 51,2 proc. Polaków w wieku produkcyjnym miało zatrudnienie (był to jeden z najgorszych wyników w całej Unii), to dziś jest to już 59,3 proc. Jednak Niemcy wciąż zachowują znaczącą przewagę. W 2003 r. poziom zatrudnienia wynosił bowiem w Republice Federalnej 65 proc. osób w wieku produkcyjnym, natomiast w 2010 r. już 71,1 proc.

Tak duża zmiana to skutek reformy systemu zabezpieczeń społecznych przeprowadzonych przez kanclerza Gerharda Schroedera. Na wsparcie, i to niskie (ok. 350 euro miesięcznie) mogą liczyć tylko ci, którzy naprawdę go potrzebują. – Zanim urząd pracy wyda zgodę na wypłacanie świadczeń, policja sprawdza stan majątkowy petenta łącznie z tym, czy posiada dzieła sztuki i biżuterię, z której sprzedaży mógłby się utrzymać sam – mówi DGP Jean-Paul Betbeze, główny ekonomista banku Credit Agricole, który przygotowywał zalecenia reform dla francuskiego rządu.

Pójście za przykładem Niemiec byłoby przydatne w Polsce, gdzie świadczenia są często wypłacane na podstawie naciąganych zaświadczeń lekarskich, a beneficjanci nieraz podejmują później pracę na czarno. Ale to niejedyny sposób, aby dorównać Niemcom pod względem poziomu zatrudnienia. W Polsce największy problem ze znalezieniem pracy mają kobiety w wieku powyżej 55 lat (niewiele więcej niż co trzecia pracuje), bo przedsiębiorcom nie opłaca się ich zatrudniać. – Aby to zmienić należy zasadniczo obniżyć koszty pracy. W Niemczech podatki i świadczenia, jakie płacą przedsiębiorcy, należą do niższych w Europie – stanowią 14 proc. PKB wobec 25 proc. we Francji – wskazuje Betbeze.

Polacy pracują realnie mniej niż Niemcy także z powodu niemal trzykrotnie większego (13 proc.) niż średnio w Unii zatrudnienia w rolnictwie. Ponieważ sektor ten wytwarza zaledwie 3,6 proc. dochodu narodowego kraju, przeciętny pracownik jest tu trzy i pół razy mniej wydajny niż w średnio w całej gospodarce.

Dynamiczny rozwój przemysłu i usług stwarza coraz większe możliwości pracy dla osób z terenów wiejskich. Stąd masowa emigracja do miast. Dzięki temu udział produkcji rolnej w całym dochodzie narodowym dość wyraźnie spada (w 1999 r. stanowił on jeszcze 5,2 proc.). Jednak pod tym względem Republika Federalna dalece nas wyprzedza. Dziś rolnictwo dostarcza zaledwie 0,8 proc. jej dochodu narodowego (1,2 proc. PKB w 1999 r.). Aby dojść do takiego poziomu, Polska musiałaby kontynuować proces koncentracji gospodarstw tak, aby stopniowo przekształcały się one w nowoczesne fermy, a chłopi stawali się przedsiębiorcami rolnymi. A to nie będzie łatwe. Choć powierzchnia upraw w Republice Federalnej (169 tys. km kw.) jest większa niż w Polsce (154 tys. km kw.), liczba gospodarstw (370 tys.) jest wielokrotnie mniejsza niż w naszym kraju (2,4 mln). Aby zbudować równie wydajny sektor rolno-spożywczy, musielibyśmy zatem „pozbyć się” około 2 mln gospodarstw, zapewniając ich właścicielom pracę w innych sektorach albo pomoc socjalną pozwalającą na przeżycie. Na razie ani stan finansów publicznych, ani stan rynku pracy na to nie pozwalają.

Lepiej, czyli inaczej

Słabością polskiej gospodarki pozostaje marnotrawstwo energii, co przy wysokich cenach paliw jest szczególnym obciążeniem. Niemcy, podobnie jak Polska, nie mają znaczących pokładów ropy i gazu, a w perspektywie dziewięciu lat zamkną wszystkie elektrownie jądrowe. Jednak nasz zachodni sąsiad gospodaruje energią oszczędniej niż my. Aby wytworzyć tysiąc euro dochodu narodowego, zużywał w 2003 r. 167 kg odpowiednika ropy, a dziś ograniczył tę wielkość do 149 kg. My także robimy postępy, ale wciąż dzieli nas od Niemców przepaść. W 2003 r. potrzebowaliśmy na uzyskanie tej samej wielkości dochodu narodowego 462 kg ropy, dziś jest to wciąż 373 kg, dwa i pół razy więcej niż za Odrą. – Na poprawę tego wskaźnika składa się wiele elementów, od uszczelnienia domów, modernizacji taboru kolejowego, po ograniczenie najbardziej energochłonnych branż gospodarki (cementownie, produkcja nawozów) na rzecz tych, które mają wysoką wartość dodaną – wskazuje Piotr Ciżkowicz.

Mimo kryzysu strefy euro niemiecka gospodarka była jedną z nielicznych, która potrafiła w latach 2010 i 2011 utrzymać wzrost powyżej 3 proc. i zapewne uniknie recesji w tym roku. To zasługa znakomitych wyników eksportu. W ubiegłym roku sprzedaż na rynki zagraniczne niemieckich firm po raz pierwszy przekroczyła bilion euro i była o 12 proc. większa niż rok wcześniej.

Mają na to wpływ dwa czynniki. Po pierwsze, Niemcy skutecznie zwiększają udział krajów wschodzących w całości rynków zbytu swoich towarów, dzięki czemu mogą skorzystać na ich wzroście gospodarczym. W ubiegłym roku Chiny po raz pierwszy stały się ważniejszym odbiorcą niemieckich towarów niż USA (wysłano tam 7 proc. całości sprzedaży). Po wtóre, Republika Federalna zdołała wyspecjalizować się w produktach wykorzystujących najwyższe technologie lub uważanych za produkty z górnej półki. – To do Niemiec należy np. aż 90 proc. światowego rynku samochodów luksusowych. Takie towary jest bardzo trudno zastąpić, tania produkcja z Chin im nie zagraża – mówi Ansgar Belke.

Zapóźnienie Polski w tym względzie jest wyjątkowo duże. W ubiegłym roku nasz kraj sprzedał za granicą towary warte 135 mld euro, o 15 mld euro mniej niż wartość w tym samym czasie importu (Niemcy wypracowały w 2011 r. 160 mld euro nadwyżki). To w przeliczeniu na mieszkańca prawie cztery razy mniej. Nie widać przy tym szans na zmniejszenie tego dystansu: w ubiegłym roku polski eksport za granicę rósł w tempie 12 proc., tak samo jak niemiecki.

Choć struktura polskiej sprzedaży za granicą stopniowo się zmienia, a wyroby wysoko przetworzone odgrywają w nim coraz większą rolę, wciąż atutem naszego kraju pozostaje niska cena. Właśnie dlatego tak istotne było dla polskich przedsiębiorców osłabienie kursu złotego od wybuchu kryzysu dla utrzymania sprzedaży za granicą.

Polska wysyła jednak wciąż bardzo niewielką część swojej produkcji poza Europę, do szybko rozwijających się rynków wschodzących. A to utrudnia możliwość zwiększenia naszego eksportu. Znaczna część polskiego eksportu wynika z przeniesienia przez niemieckie koncerny najbardziej pracochłonnej części produkcji do naszego kraju. Właśnie dlatego, choć trudno w to uwierzyć, nawet w sektorze motoryzacyjnym Polska ma w handlu z Niemcami nadwyżkę – wskazuje Ansgar Belke.

Ale w tym tkwi też pewnie pułapka: trwałe sprowadzenie Polski do roli podwykonawcy zachodniego sąsiada, z marnymi szansami na wejście na rynek produktów o najwyższej wartości dodanej. A bez tego osiągnięcie poziomu rozwoju Republiki Federalnej nigdy się nie uda.