Trzeba się bać Rosji?

Bać się? To absurd.

Ale tak to wygląda z perspektywy Zachodu.

W zachodnich mediach pełno teraz opowieści o budzącym się ze snu strasznym rosyjskim niedźwiedziu, ale to w większości przypadków mieszanka przesądów i histerii. I nic nowego. Tak samo o rosyjskim zagrożeniu pisano na Zachodzie 200, 100 i 50 lat temu. Już w 1871 r. konserwatywny myśliciel Nikołaj Danilewski pisał, że europejska opinia publiczna jest z zasady wroga Rosji, dużo bardziej niż zachodnie elity rządowe i dyplomatyczne. I wtedy, i teraz nie opierało się to na żadnych argumentach. Odwrotnie – na całkowitym braku rzeczowej analizy, zamiast której pojawia się projekcja wyobrażeń o Rosji. Chaotycznej, szalonej i nieprzewidywalnej.

Reklama

„Rozumem Rosji nie ogarniesz”.

Kompletna bzdura. Jak się ktoś uprze, wiadomo, że nie pojmie. Ale w rosyjskiej polityce nie ma niczego tajemniczego ani nieprawidłowego. Trzeba tylko umieć ją analizować.

Zacznijmy więc od oceny tego, co wydarzyło się na Ukrainie.

Sytuacja na Ukrainie jest zła. I to zła z punktu widzenia wszystkich stron. Ukraińcy mieli i mają nadal ostry konflikt wewnętrzny, który może się pogłębić. Unia Europejska też znalazła się w bardzo kłopotliwej sytuacji. Bo najpierw Ukraińcom naobiecywała niestworzonych rzeczy, rysując przed nimi wizję szybkiego dołączenia do struktur Zachodu, ale tak naprawdę nie chce albo nie jest w stanie im niczego zaproponować.

Bez przesady.

Widać to choćby na przykładzie tej nieszczęsnej umowy stowarzyszeniowej, której podpisanie zablokował Wiktor Janukowycz, co doprowadziło do zamieszek i w końcu do obalenia prezydenta. Teraz jest nowy rząd Arsenija Jaceniuka. I co dostał od Zachodu? Tylko polityczną część umowy stowarzyszeniowej, która ma znaczenie symboliczne. A części ekonomicznej wciąż nie ma. Gdyby UE miała dla Ukrainy konkretną ofertę, to ona od dawna leżałaby na stole. A tak nie wiadomo, co się wydarzy.

A Rosja? W wyniku kryzysu zyskała przecież Krym.

Proszę mnie nie rozśmieszać. Rosja jest tym nieźle przerażona.

Jak to przerażona?

Bo maleńki Krym zmusił Moskwę, żeby go anektować.

Chyba pan żartuje.

Moskwa od dawna chciała rozwiązać kwestię Krymu, bo to był punkt sporny z Ukrainą. Ale Kremlowi w zupełności wystarczyłoby rozwiązanie, w którym Krym staje się niepodległym buforowym państewkiem, czymś w rodzaju protektoratu. Jak Cypr Północny, Kosowo czy Naddniestrze. Jeśli ktoś choć trochę śledził politykę zagraniczną Rosji ostatnich kilkunastu lat, powinien bez trudu przewidzieć taki właśnie rozwój wypadków.

A jednak doszło do aneksji Krymu.

I to jest największe zaskoczenie. I dowód, że operacja krymska wcale nie była żadnym majstersztykiem Moskwy. Z moich informacji wynika, że prorosyjski rząd Krymu zagrał va banque, składając wniosek o wcielenie do Rosji, by postawić ją przed faktem dokonanym. Propozycja została od razu nagłośniona, Putin został więc zmuszony do przejęcia inicjatywy, by zachować twarz wobec społeczeństwa. To była sytuacja, w której ogon skutecznie zakręcił psem.

>>> Czytaj również: Stratfor - Strategią Rosji jest odbudowa potęgi w obrębie byłego ZSRR

Z zewnątrz wyglądało raczej na to, że Putin wykorzystał szansę, żeby rozpocząć odbudowę imperium, które rozpadło się na początku lat 90.

To bzdura! Putin i jego otoczenie są przerażeni rozwojem wypadków. Sytuacja z Krymem przypomina relacje Izraela ze Stanami Zjednoczonymi, bo przecież Jerozolima od lat steruje polityką USA za pomocą faktów dokonanych. Państwo żydowskie działa na własną rękę, zaś Stany muszą bronić jego polityki i tłumaczyć się z niej na forum międzynarodowym.

Na Zachodzie aneksja Krymu jest porównywana do anschlussu Austrii przez Hitlera w 1938 r. Przy czym wszyscy wiemy, że Austria była tylko początkiem, bo potem przyszedł czas na Sudety, Czechosłowację, Polskę, Francję...

Znowu te same idiotyczne argumenty. Czy naprawdę Zachód nie jest w stanie zdobyć się na nic bardziej oryginalnego?

Tak to wygląda. I pytanie brzmi: czy Putin zatrzyma się na Krymie, czy też dalej będzie destabilizować i rozbierać Ukrainę?

To absolutnie nie zależy od Putina. Tylko od samej Ukrainy.

Zawsze tak się mówi.

Proszę zauważyć, że Rosja od początku tego kryzysu nie jest stroną ofensywną, bo jej odpowiadało status quo sprzed kryzysu. Kreml będzie jednak reagował w zależności od tego, jak mocno Bruksela będzie się rozpychać na Ukrainie.

Tak czy inaczej wielu zachodnich obserwatorów chciałoby wiedzieć, co siedzi w głowie Władimira Putina.

To przecież nie ma większego znaczenia.

Słucham?

Zachód strasznie się ekscytuje rosyjskim prezydentem. Powstają niezliczone komentarze, które przypominają groteskowe psychoanalizy. Przypomina się jego przeszłość w KGB albo doświadczenia związane z rozpadem ZSRR, jakby to miało jakieś znaczenie. Tymczasem nikt nie zwraca uwagi na fakt, że Putin jest kimś w rodzaju brytyjskiej królowej Elżbiety II. To tylko symbol władzy i absolutnie nikt więcej. Na pewno nie przywódca, który pociąga za wszystkie sznurki. Jeśli ktoś jest zdania, że on jednym zmarszczeniem brwi może rozpętać trzecią wojną światową albo zlikwidować dowolnego przeciwnika politycznego, jest w grubym błędzie.

To kto rządzi Rosją?

Różne grupy interesu, między którymi utrzymuje się stan kruchej równowagi. Rosyjskie elity odrobiły lekcję lat 90. Odeszły w przeszłość chaotyczne czasy Borysa Jelcyna, gdy konkurujące ze sobą oligarchiczne klany dokonywały grabieży mienia państwowego, tłumacząc to wolnym rynkiem i liberalizacją życia gospodarczego.

Bo Putin zrobił z tym porządek.

To kolejny uproszczony osąd, który stworzył sobie Zachód. Rosjanie mieli niby słabego, ale dobrotliwego cara Jelcyna. Wszyscy kradli, ale przynajmniej było w kraju trochę wolności gospodarczej i politycznej. A potem przyszedł car Putin, który chaos ukrócił, wszystko w kraju posprzątał, dławiąc przy okazji swobody obywatelskie.

A nie tak to wyglądało?

Oczywiście, że nie. Zacznijmy od tego załamywania rąk, że Rosja pod rządami Putina cofnęła się pod względem stosunków demokratycznych i swobód obywatelskich. Więc przypomnę, że to Jelcyn rozjechał parlament i spacyfikował Czeczenię. I to w jego czasach przeszczepiono do Rosji bardzo prymitywną formę kapitalizmu, w której kapitał został skumulowany w bardzo niewielu rękach. To było kompletne zaprzeczenie idei demokracji, w której władza należy do ludzi. A nie do kasty uprzywilejowanych.

Ale przecież Putin przykręcił oligarchom śrubę.

Kolejne złudzenie rozpowszechnione na Zachodzie. Epoka Putina to kolejny etap zwycięstwa w Rosji idei neoliberalnych. To czas konsolidacji nowych elit wyłonionych w latach 90. Doszły one do wniosku, że na obecnym etapie chodzi o to, by zagarniętą i podzieloną w latach 90. własnością sprawnie i bezproblemowo zarządzać.

Kim są te elity?

To zwycięzcy rosyjskiej transformacji. Np. państwowi biurokraci, nie tylko na szczeblu centralnym, lecz także różnego rodzaju regionalni magnaci, o których w zachodnich analizach często się zapomina. Do tego dochodzą korporacje i oligarchowie. Różnica z latami 90. polega na tym, że oni przestali przypominać grabieżcze watahy. Przeistoczyli się w coś na kształt nowej klasy burżuazyjnej. Putin miłościwie im panuje i pilnuje, by nikt się zanadto nie wychylał. Oni z kolei całują go w pierścień i nie mają żadnego interesu w tym, by zmieniać status quo. Ale jest cena tego pozornego spokoju.

Jaka?

Nowa burżuazja służy tylko swoim interesom. Brak szerszej perspektywy i mechanizmów demokratycznych powoduje, że następuje ich ciągła degeneracja. Dzisiejsze rosyjskie elity mają wąskie horyzonty, rozumują w sposób wsteczny i brak im strategicznej wizji. Nikt nie ma pomysłu, jak pchnąć kraj naprzód, wyzyskując ukryty społeczny potencjał. Dzisiejsza Rosja bardzo przypomina mi imperium Romanowów z końca XIX w.

Co to znaczy?

Jej rola w światowym systemie gospodarczym jest podobna: peryferyjna. Bo choć jesteśmy z bogatym kapitalistycznym Zachodem zintegrowani, to jednak na zasadzie specyficznej podległości. Zachód to centrum, a my jesteśmy dla tego centrum zapleczem surowcowym. Efekt jest taki, że choć już wielokrotnie w historii wydawało się, że Rosja jest na najlepszej drodze, by bogaty Zachód dogonić, to zawsze się podczas tego pościgu wywracamy.

Czemu tak się dzieje?

Bo taka jest natura relacji centrum i peryferii. Efekt podziału pracy, który między nimi zachodzi, jest taki: peryferie wyspecjalizowały się w dostarczaniu nieprzetworzonych surowców, a centrum z ich pomocą tworzy towary przetworzone. Dzięki nim odzyskuje od peryferii pieniądze zainwestowane w kupno surowców. I to z nawiązką. Rosja doskonale się w ten schemat wpisała. Pod koniec XIX w. będąc głównym eksporterem żywności czy tekstyliów. A dziś ropy i gazu.

To Rosja nie bogaci się na eksporcie swoich surowców?

Bywa, że w krótkim okresie powstaje złudzenie poprawy sytuacji. Bo gdy centrum idzie mocno do przodu, coś tam skapnie również peryferiom. Tak było w czasie odczuwalnego w całej Europie boomu gospodarczego trwającego od lat 90. XIX w., jednak tuż przed wybuchem I wojny widać już było powrót stagnacji. Podobny okres prosperity mieliśmy w pierwszej dekadzie XXI w. aż do wybuchu kryzysu w 2008 r. Nie jest tajemnicą, że dochody z eksportu ropy i gazu pozwoliły okrzepnąć putinowskiemu kapitalizmowi i że zadowolona z siebie nowa burżuazja podzieliła się zyskami. Jednocześnie kapitał wcale się w Rosji nie akumulował, tylko odpływał za granicę.

I nikt tego nie zauważył?

Niesprawiedliwie byłoby powiedzieć, że nikt nie zwracał uwagi na problem uzależnienia gospodarki od eksportu surowców. Putin i jego administracja wielokrotnie podnosiła kwestię przełamania zgubnej „naftowej zależności”. Mówiło się wiele o potrzebie odbudowania przemysłu po niszczącej fali dezindustrializacji lat 90. Problem w tym, że z tego zaklinania rzeczywistości wynikało bardzo niewiele, a udział ropy i gazu w rosyjskim eksporcie stale rósł. Działo się tak dlatego, że wokół surowców uformowały się interesy rosyjskich elit. To się stało dla nich jak narkotyk. Gdyby Putin był tak potężny, jak go czasem odmalowują zachodnie media, to jednym słowem zmieniłby całą sytuację. A tego nie robi. Ba, nawet gdyby chciał, po prostu by nie mógł. Rozwiązaniem problemu uzależnienia od eksportu surowców mogły być prawdziwe mechanizmy demokratycznej redystrybucji władzy i dochodu, ale ich w dzisiejszej Rosji nie ma. I tak rosyjskie peryferie pozostały peryferiami.

A może z pozycji peryferii zwyczajnie nie da się wyrwać?

To bardzo trudne. Są jednak różne stopnie peryferyjności, a każdy kraj peryferyjny może w ramach systemu trochę poprawić swoją pozycję. I historia światowej gospodarki zna takie przypadki. Tylko, mam wrażenie, że Rosja jest tym państwem, które w ostatnich 20 latach zrobiło najmniej, by się z tej peryferyjnej logiki wyrwać. Weźmy choćby Brazylię albo Chiny. Trudno zaprzeczyć, że to kraje, które były peryferiami zachodniego świata. Każdy z nich na swój sposób podjął próbę wyrwania się z tej zależności, zwykle za pomocą wewnętrznych reform socjalnych i stworzenia mechanizmów redystrybucji. Tak by gospodarka nie była tylko dostarczycielem taniej siły roboczej albo surowców, lecz także miała własny rynek wewnętrzny, będący kołem zamachowym gospodarki. Tymczasem w Rosji Putina nic takiego się nie dokonało. Obecne rosyjskie państwo wykonało wiele gestów symbolicznych, by pokazać, jak bardzo jest niezależne. Przywróciło do łask dwugłowego carskiego orła oraz niektóre symbole z czasów Związku Radzieckiego, ale tam, gdzie powinny nastąpić reformy, mamy pustkę. Różnice w poziomie życia zwykłych obywateli i nowej klasy średniej, zamiast się zmniejszać, są coraz większe. Blado wypada już choćby samo porównanie z czasami sowieckimi. Szacuje się, że w latach 80. statystyczny obywatel radziecki miesięcznie konsumował dobra za równowartość 500 dol. W czasach putinowskich siła nabywcza przeciętnego Rosjanina spadła do 60 dol., która potem trochę wzrosła dzięki petrodolarom. Ale nie nastąpiła żadna zasadnicza zmiana filozofii rządzenia krajem. Zaznaczył się swego rodzaju kompromis: obywatele pogodzili się ze znaczącą degradacją pod względem dostępu do usług publicznych czy pewności zatrudnienia, w zamian władza obiecała, że dalszych reform neoliberalnych nie będzie. Przynajmniej do czasu, gdy są petrodolary.

Czyżbym słyszał w pana głosie nostalgię za ZSRR?

Patrząc chłodnym okiem analityka, rewolucja październikowa była ciekawą próbą przełamania losu peryferii. Ale to się też nie udało, bo Rosja Radziecka uciekła od tego świata. Zabrała swoje zabawki i wyszła z piaskownicy, mówiąc: teraz będziemy się bawić na własnych zasadach. Ale na dłuższą metę nie potrafiła stworzyć atrakcyjnej przeciwwagi dla Zachodu. Cały radziecki eksperyment skończył się powrotem do punktu wyjścia. Pod rządami Jelcyna i Putina Rosja zajęła w porządku światowym podobne miejsce do tego, które miało w nim imperium Romanowów.

Może Rosji po prostu nie stać na nic więcej

Nic nie jest postanowione raz na zawsze. Przypomnę tylko, że jeszcze 100 lat temu niemiecki socjolog Max Weber widział w dominującym w Azji Wschodniej konfucjanizmie ten mechanizm kulturowy, który przez wieki hamował rozwój indywidualnej przedsiębiorczości w tej części świata, podczas gdy w tym samym czasie etyka protestancka doprowadziła do uwolnienia sił drzemiących w krajach północnej Europy i rozwoju tamtejszego dobrobytu. A co mówi dzisiejsza socjologia? Że konfucjanizm jest azjatyckim odpowiednikiem protestantyzmu. I tajemnicą sukcesu ekonomicznego najpierw Japonii, a potem Chin.

To kto miał rację? Weber czy dzisiejsi socjologowie?

I on, i oni. Bo po prostu kultura azjatycka uległa przeobrażeniu pod wpływem zmieniających się okoliczności. Tak może się zdarzyć z każdym krajem i kulturą. Historia świata pokazuje, że nikt nie jest raz na zawsze zdany na biedę albo na dobrobyt. Wszystko zależy od okoliczności.

Ale jeśli iść pańskim tokiem rozumowania, to dziś okoliczności są takie. Rosja to peryferie, Zachód to centrum. Centrum jest zainteresowane tym, by peryferie nie zmieniły statusu. Zachód zrobi więc wszystko, by utrudnić wybicie się takich krajów jak Rosja z tego schematu.

To prawda. Ale tylko pod warunkiem, że system światowy polegający na dominacji centrum nad peryferiami będzie możliwy do utrzymania. A tak nie jest. Bo on rodzi wielkie niesprawiedliwości i prowadzi do konfliktów. Proszę spojrzeć na historię ostatnich kilkuset lat. Kapitalizm wcale nie doprowadził do wygaszenia wojen i konfliktów. Ostatnie 100 lat to czas wielkich niepokojów. U których źródeł za każdym razem leżą wielkie konflikty społeczne.

Czyli jednak będą wojny? A mówił pan na początku, że nie ma się czego obawiać.

Kryzys ekonomiczny się pogłębia, a to destabilizuje całe regiony świata. Na tym tle Rosja nie jest żadnym wyjątkiem. Ale czy na Zachodzie jest inaczej? Weźmy UE. Przecież tu też nie wiadomo, co będzie za rok czy dwa. Czy strefa euro się rozpadnie? Czy projekt integracji europejskiej przetrwa? Czy społeczeństwa – zwłaszcza na południu – wytrzymają zaaplikowane im reformy? A może dojdzie do radykalnych zmian politycznych i społecznych?

To kto z kim będzie wojował?

Na pewno nie będzie nowej zimnej wojny Rosji z Europą. Na tle innych peryferyjnych krajów putinowska Rosja nie kroczy w awangardzie politycznej zmiany. Elity tego nie chcą. Ich opór wobec zachodniej dominacji ogranicza się do warstwy retorycznej. Tu nie ma mowy o gospodarce, dominuje płytkie myślenie symboliczne, przerzucanie się zimnowojennymi skojarzeniami: NATO, Związek Radziecki. Media to kupują, bo niespecjalnie lubią się wysilać. Tymczasem jeśli będą jakieś prawdziwe konflikty, to raczej między osłabionym centrum a starymi peryferiami, które naprawdę wybijają się na niepodległość. Jak choćby Chiny.

Ale my zostańmy przy Rosji. Mówi pan, że państwo Putina jest jak imperium późnych Romanowów. Czy jest w tym zawarta jakaś ponura przepowiednia dla nowego cara? Wiemy, jak skończył Mikołaj II.

Wiele wskazuje na taki rozwój wypadków, choć oczywiście historia nie powtórzy się dokładnie co do joty. Bo nawet gdy wskazujemy na podobieństwa między czasami Putina i Romanowów, nie oznacza to, że nie ma między tymi dwoma sytuacjami różnic. Na pewno musi nastąpić coś w rodzaju wymiany elit. To jedyny warunek jakiegokolwiek postępu i odejścia od obecnego modelu rosyjskiego rozwoju. Albo raczej stagnacji. Ale w jakiej formie to nastąpi? Tego nie potrafię powiedzieć. Wątpię, by była to nowa rewolucja komunistyczna. Może inna forma kapitalizmu. Ale na pewno nie to, co mamy w Rosji teraz.

BIO: Borys Kagarlicki, rosyjski socjolog i dyrektor Instytutu Badań nad Globalizacją i Ruchami Społecznymi. Niegdyś dysydent. Aresztowany dwukrotnie, za Breżniewa i Jelcyna. Po polsku ukazała się jego książka „Imperium peryferii. Rosja i system światowy”.

>>> NATO o Rosji: Propaganda i dezinformacja. Moskwa łamie wszelkie zasady