Choć Zachód podziela ukraińskie obawy, że jadąca rosyjska pomoc humanitarna może być jedynie przykrywką dla interwencji zbrojnej na wschodzie tego kraju, to nawet jeśli do niej dojdzie, reakcją krajów NATO może być jedynie dalsze zaostrzenie sankcji gospodarczych. Gorzej, że nie ma pewności, czy NATO gotowe byłoby bronić militarnie każdego ze swoich członków, gdyby padł ofiarą agresji.

Wczoraj rano z Moskwy wyruszyła kolumna 280 ciężarówek wiozących dwa tysiące ton żywności, lekarstw i sprzętu medycznego, śpiworów i innej pomocy dla oblężonych przez wojska ukraińskie miast kontrolowanych przez separatystów. Nie czekając na to aż konwój dotrze na granicę – co powinno nastąpić jutro – władze w Kijowie określiły warunki, jakie muszą być spełnione, by został on wpuszczony.

Ciężarówki muszą wjechać na terytorium kraju przez przejścia kontrolowane przez ukraińską straż graniczną, muszą im towarzyszyć przedstawiciele Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i musi być znana trasa oraz cel ich przejazdu na Ukrainie. Zaniepokojenie Kijowa jest zupełnie zrozumiałe, biorąc pod uwagę fakt, że Rosja zgromadziła na granicy 45 tys. żołnierzy i nawet NATO przyznaje, że inwazja jest bardzo prawdopodobna.

Sojusz Północnoatlantycki nie ma żadnych prawnych zobowiązań, by zbrojnie powstrzymywać rosyjską interwencję na Ukrainie, ale im bardziej zuchwale zachowuje się Władimir Putin, tym bardziej zasadne jest pytanie, ile warte są gwarancje w stosunku do jego członków. Formalnie sprawę tę reguluje artykuł 5 traktatu północnoatlantyckiego, który mówi, że atak na którekolwiek z państw członkowskich będzie uznany za atak na wszystkie.

Reklama

Ale to wcale nie oznacza udzielenia napadniętemu pomocy militarnej. Mówi on, iż każda ze stron „udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie jak i w porozumieniu z innymi Stronami, działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego”.

Zatem użycie siły nie jest automatyczne, lecz jest tylko z jedną opcji, poza tym brzmienie tego punktu daje państwom członkowskim duże pole do interpretacji w kwestii tego, co uznają za konieczne. Któreś z nich może uznać, że w przypadku inwazji np. na Estonię nie jest konieczne wysyłanie wojsk, a wystarczą sankcje gospodarcze. Brakuje też jasnej definicji, co jest atakiem – czy jest nim np. cyberatak, w efekcie którego są ofiary śmiertelne i czy w takim przypadku można odpowiedzieć w sposób konwencjonalny?

>>> Polecamy: Rosja jest mocarstwem jądrowym, ale nie szykuje się do wojny z Ukrainą

Uzależnieni od USA

Te niejednoznaczności w treści nie są zresztą jedynym wyzwaniem związanym z art. 5. W czasach zimnej wojny Związek Sowiecki był wspólnym i autentycznym zagrożeniem dla wszystkich państw członkowskich, więc w przypadku ataku zapewne żadne z nich nie uchylałoby się od walki zbrojnej, szczególnie że powiązania gospodarcze z blokiem wschodnim były znikome. Teraz są one na tyle duże, że większość Europejczyków nie byłaby skłonna poświęcać swojego dobrobytu.

Nie mówiąc już o tym, że bez Stanów Zjednoczonych Europa nie jest w stanie przeprowadzić żadnej większej operacji militarnej. Fakt, że NATO przez lata rozrosło się z 12 do 28 członków też nie ułatwia sprawy, bo ich interesy są czasem sprzeczne. Znamienne jest również to, że Litwę, Łotwę i Estonię – trzy państwa najmocniej narażone na niebezpieczeństwo ze strony Rosji – włączono w plany obronnościowe NATO dopiero w 2010 r., a więc sześć lat po ich przyjęciu do Sojuszu.

Sytuację komplikuje też to, że zastosowanie art. 5 nie zostało przetestowane w praktyce. W 65-letniej historii NATO powołano się na niego tylko raz – uczyniły to Stany Zjednoczone po atakach z 11 września 2001 r. Ale przyjście z pomocą było o tyle niekontrowersyjne, że agresorem nie było państwo, lecz organizacja terrorystyczna. Gdy Waszyngton rozszerzał wojnę z terrorem na Irak, kilka z państw członkowskich nie tylko nie chciało wesprzeć operacji, lecz się jej otwarcie sprzeciwiało.

Powołanie się na art. 5 rozważała przed dwoma laty Turcja, gdy jej wojskowy samolot został zestrzelony przez Syrię poza przestrzenią powietrzną obu krajów. Uznanie tego za atak w rozumieniu art. 5 byłoby jednak wątpliwe, bo jego treść ogranicza takie zdarzenia do terenu Europy i Ameryki Północnej. Z tego powodu napaścią na NATO nie była np. argentyńska inwazja na należące do Wielkiej Brytanii Falklandy w 1982 r.

Wobec wątpliwości, czy NATO będzie skłonne przyjść z pomocą każdemu zaatakowanemu członkowi, nie dziwi fakt, że Polska stara się zabezpieczać na inne sposoby i liczyć na siebie. Dobitnie ujął to minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, który na ujawnionych przez „Wprost” nagraniach powiedział, że sojusz z USA jest nic nie warty, a wręcz szkodliwy. Dlatego w realizowanym obecnie programie modernizacji armii – na ten cel Polska ma wydać w tym roku 8 mld złotych – coraz większą rolę odgrywają zakupy broni ofensywnej. Taką bronią są np. pociski manewrujące JASSM do samolotów F-16, które mogłyby dosięgnąć terytorium rosyjskie czy pociski Tomahawk.

Polska armia nadal będzie zdecydowanie słabsza od rosyjskiej, ale te zakupy umożliwią już zadanie przeciwnikowi dotkliwego ciosu. Przypomina to strategię Tajwanu, który ma sojusz z USA, ale zdaje sobie sprawę, że Amerykanie nie muszą chcieć z jego powodu rozpoczynać wielkiej wojny z Chinami. Nawet jeśli Tajwan nie zatrzyma ewentualnej inwazji przeważających sił Chin, to ma on na tyle nowoczesną broń, że zdążyłby zniszczyć chińskie miasta, np. Szanghaj. A to wystarczy, by władze w Pekinie dwa razy zastanowiły się nad agresją. Zgodnie z zasadą – chcesz pokoju, szykuj się do wojny.

>>> Czytaj też: Białoruś i Kazachstan na przekór Rosji. Nie poprą embarga