To lekcja płynąca z wydanej w maju książki „Happy Money. The Science of Smarter Spending”. Jej autorzy Elisabeth Dunn i Michael Norton nie mają wątpliwości, że jak się ma 200 złotych, to lepiej kupić sobie za nie bilet na koncert niż kolejną parę butów. Bo buty się po tygodniu opatrzą i przestaną cieszyć, a wspomnienie po koncercie (najlepiej spędzonym w dobrym towarzystwie) będzie nam towarzyszyło jeszcze przez długi czas. Autorzy podpierają się długą listą badań behawioralnych, które ich tezy mają dowieść.

W pierwszej chwili ta linia rozumowania wydała mi się bardzo atrakcyjna. Carpe Diem, ironiczny dystans wobec spędzania weekendu w centrach handlowych i te sprawy. To zawsze ma w sobie coś ekscytującego. Ale potem zacząłem się poważnie zastanawiać, co to właściwie są te RZECZY, na które wydajemy tak wiele pieniędzy, a które rzekomo wcale nie dają nam szczęścia. Weźmy choćby te wspomniane już buty. Jasne, że najbardziej cieszą przez pierwszy tydzień. A potem już trochę mniej. Aż wreszcie robią się brzydkie i dziurawe. Ale czy tych pierwszych kilka dni noszenia nie jest swego rodzaju PRZEŻYCIEM. I szczerze mówiąc, nie widzę powodu, żeby zadawanie szyku w nowych kowbojkach miało być doświadczeniem jakościowo gorszym niż koncert albo wakacje.

Inna RZECZ, która przychodzi mi zaraz na myśl, to sprzęt AGD, samochód albo elektronika. Wydajemy na to krocie. I same w sobie pewnie nam się szybko znudzą. Ale przecież są one zazwyczaj tylko bramą do czegoś zupełnie innego. Zmywarka sama w sobie nie cieszy. Ale cieszy zaoszczędzonych na zmywaniu kilka godzin tygodniowo. Rzutnik multimedialny? Fakt, patrzenie, jak w jego świetle kręcą się drobinki kurzu, nie przejmuje mnie już takim dreszczem, jak na początku. Ale z drugiej strony gdyby mi go ktoś zabrał i musiałbym oglądać filmy na komputerze, moje zadowolenie z życia znacząco by spadło. Samochód? Sam akurat na autach znam się słabo. Umiem tylko nimi jeździć. Ale bezsprzecznie wycieczka za miasto jest przeżyciem, które wydatek na zakup samochodu ze wszech miar uzasadnia. Czy to nie jest PRZEŻYCIE par excellance?

Można iść jeszcze dalej. I zastanowić się, czy na przykład mieszkanie jest jedną wielką, ale jednak RZECZĄ. W końcu składa się z rzeczy jak najbardziej materialnych. Podłóg, okien, ścian. Ale zaraz, zaraz. Czy jednocześnie mieszkanie nie jest jednak DOŚWIADCZENIEM. I to takim decydującym, bo jakby tłem wobec najważniejszych życiowych wydarzeń. Albo dzieci. Albo małżonek. Też sporo kosztują. I też się mogą opatrzyć. Ale jednak są DOŚWIADCZENIEM. Czymś jakby wielką podróżą. Pewnie największą w życiu.

Reklama

W ostatecznym rozrachunku nie potrafię wskazać ani jednej RZECZY, która nie jest jednocześnie DOŚWIADCZENIEM. I dlatego postawiony przez autorów książki „Happy Money” dylemat wydaje mi się fałszywy. Ale jest to również w pewnym sensie pocieszające. Bo oznacza to, że cieszyć może wszystko. I RZECZ i PRZEŻYCIE. I tak niech zostanie.

>>> Polecamy: Pensja doskonała, czyli jakie pieniądze dają szczęście

ikona lupy />
Rafał Woś, publicysta Dziennika Gazety Prawnej / Dziennik Gazeta Prawna