Jutro mija dokładnie pół roku, od dnia gdy urząd premiera Włoch objął 39-letni Matteo Renzi. Najmłodszy w historii kraju szef rządu obiecywał śmiałe reformy, które wyprowadzą gospodarkę na prostą. Tak jak duże były oczekiwania, tak duże może być teraz rozczarowanie. Na razie sukcesów brak.
Po objęciu urzędu Renzi zapowiadał, że każdego miesiąca jego rząd będzie rozpoczynał nową reformę. – W ciągu 100 dni dostaniemy to, na co czekaliśmy 30 lat? Powodzenia! – ironizował dziennik „Corriere della Sera”. Nie ujmując nic zapałowi młodego premiera do reform, Renzi wciąż jest przy pierwszej, czyli konstytucyjnej. Faktem jest to, iż bez niej trudno będzie przeprowadzić następne, bo włoski system polityczny – z dwiema izbami parlamentu o niemal identycznych kompetencjach – nie ułatwia przegłosowania czegokolwiek, szczególnie że aby zmienić konstytucję, rząd potrzebuje głosów opozycji.
Dotychczas włoska klasa polityczna, nazywana La Casta, silnie przeciwstawiała się próbom jakichkolwiek zmian systemu politycznego. Dla osiągnięcia celu Renzi postanowił zawrzeć pakt z diabłem i dogadać się w kwestii reformy konstytucyjnej z Silvio Berlusconim. We Włoszech mówi się, że były premier chce opuścić politykę z laurem osoby, która przyłożyła rękę do jednej z najodważniejszych zmian, w wyniku której izba wyższa przestałaby być wybierana w wyborach powszechnych i straciła część uprawnień legislacyjnych. Faktem jest jednak też, że w czasie, gdy Renzi prowadził długie negocjacje z Berlusconim na temat pierwszej z zapowiadanych reform, gospodarka nie doczekawszy się kolejnych, słabła.
Głównym działaniem podjętym przez rząd na rzecz rozruszania gospodarki była jak na razie ulga podatkowa – 80 euro miesięcznie dla najsłabiej zarabiających. Ale według stowarzyszenia sprzedawców wpływ tej obniżki na konsumpcję jest znikomy. Tymczasem zapowiadane przez premiera – i pilnie potrzebne – reformy rynku pracy i uproszczenie zasad prowadzenia biznesu leżą odłogiem. Włoskie związki zawodowe nie zgadzają się na uelastycznienie rynku pracy, co powoduje coraz większą przepaść pomiędzy tymi, którzy są zatrudnieni na etat i mają wszelkie związane z tym prawa, i tymi, którzy tego nie mają. W efekcie bezrobocie we Włoszech wynosi 13 proc. i jest najwyższe od 37 lat. Dla porównania – w Portugalii, która miała problemy podobne jak Włochy, w ciągu ostatnich dwóch lat spadło z 17,5 do 13,9 proc.
Reklama
Włochy zajmują 65. miejsce na świecie w sporządzanym przez Bank Światowy rankingu Doing Business. Dwa oczka niżej niż Białoruś, a trzy lepiej od Kirgistanu. Oprócz rozrośniętej administracji problemem dla przedsiębiorców jest przestarzała infrastruktura drogowa, kolejowa i portowa. Wymownym przykładem jest to, że przeciętny czas wysłania towarów przez włoskie porty wynosi 17 dni, podczas gdy w Unii Europejskiej średnio 11 dni. Renzi obiecywał przeznaczenie 13 mld euro na rozbudowę i remont infrastruktury komunikacyjnej kraju, ale sprawa rozbija się o ten sam problem, co w przypadku innych reform – o pieniądze. Według szacunków obniżenie składek i podatków płaconych przez pracodawców – co w dłuższej perspektywie pomogłoby biznesowi – kosztowałoby 32 mld euro, a wszystkie zapowiadane reformy Renziego – 75 mld euro.
Aby finansować te wydatki, trzeba by albo podnieść podatki, co jeszcze bardziej zadławi gospodarkę, albo przeprowadzać ostre cięcia wydatków publicznych, co lewicowym wyborcom Renziego z pewnością się nie spodoba, albo jeszcze bardziej się zadłużać. To jednak też nie wchodzi w grę, bo Włochy muszą zejść z deficytem budżetowym poniżej 3 proc. PKB, a dług publiczny – nie licząc Grecji – i tak mają najwyższy w Unii Europejskiej – w tym roku dojdzie on do 135 proc. PKB. Renzi liczył, że rosnąca gospodarka – prognoza zakładała w tym roku wzrost w wysokości 0,8 proc. – a co za tym idzie, zwiększone wpływy podatkowe pozwolą sfinansować koszt reform. Tymczasem recesja powoduje, że tych pieniędzy brakuje jeszcze bardziej, zatem reformy tym bardziej zostaną odsunięte w czasie, przez co włoska gospodarka zamiast wychodzić z kryzysu, pogrąży się w nim jeszcze bardziej.
Na dłuższą metę wzrost gospodarczy nie będzie możliwy do osiągnięcia bez usunięcia innych przeszkód instytucjonalnych. Od dawna we Włoszech mówi się, że jedną z najpilniej potrzebnych, a zarazem ciągle odkładanych na bok reform jest usprawnienie sądownictwa. W tamtejszych sądach na rozpatrzenie czeka 5,2 mln spraw. Ze statystyk OECD wyziera obraz kraju, w którym nie sposób dojść sprawiedliwości. Średni czas trwania sprawy cywilnej włącznie z apelacjami wynosi tam prawie 8 lat. Sytuacja jest tak zła, że symbolem bezkarności stało się zawołanie „fummi causa!” (pozwij mnie!). Słusznie w lipcu zauważył prezes Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi, że przyspieszenie pracy sądów byłoby najtańszą i najbardziej efektywną z reform, których mógłby się podjąć rząd. Doskonale rozumie to Renzi i 29 sierpnia zamierza przedstawić ambitny projekt, którego celem jest skrócenie maksymalnego czasu trwania rozpraw do 12 miesięcy.
Absurdom związanym z sądownictwem dorównują tylko absurdy związane z biurokracją. Przykład pierwszy z brzegu: jeśli firma przewozowa chce zorganizować przewóz ładunku ponadnormatywnego z jednego końca kraju na drugi, musi otrzymać specjalne pozwolenie na przejazd, osobno dla każdego regionu, który przemierzał będzie transport. Oczywiście wymaga to wypełnienia masy formularzy, których wzór każdy z regionów ustala osobno. Raport komisji parlamentarnej dotyczący biurokracji przyjęty pod koniec kwietnia porównywał kraj do Guliwera przywiązanego do ziemi tysiącem linek. Deputowani wyliczyli, że każde 10 likwidowanych we Włoszech przepisów zastępowało 12 następnych.
Włochy nie mają alternatywy dla reform. Zdaniem wielu ekspertów, jeśli miałyby popaść w gospodarcze tarapaty, skończy się to upadkiem strefy euro. Kraj bowiem jest zbyt duży, żeby upaść, i zbyt duży, żeby go uratować. Pomimo ogromu stojącego przed nim zadań Renzi na razie nie traci animuszu. Z okazji objęcia prezydencji przez Włochy premier zapowiedział, że jego kraj ma ambicje, by pełnić rolę europejskiego lidera, jakim dzisiaj są Niemcy. Po wakacjach zaś ma się zacząć trwająca 1000 dni ofensywa reformatorska.
Na razie Renzi popisuje się swoją znajomością mediów społecznościowych: wrzuca na Twittera zdjęcia swojego biurka podpisane „mnóstwo roboty”. Złośliwi mówią, że na zdjęciu nie ma nic oprócz sterty papierów i niedopitego soku.