Brak zysków mimo lat działalności. Brak wpływu na coś, co można by górnolotnie nazwać rozwojem społecznym. Oraz wirtualne wyceny. Tak wygląda ten biznes

Na początek kilka przykładów.

Start-up nr. 1: „Jesteśmy nową siecią społecznościową, która łączy ludzi o podobnych pasjach. To sieć skupiona na rozrywce, poznawaniu Nowych Ludzi, z którymi możemy mieć wiele wspólnego – trochę odwrócenie schematu starych sieci społecznościowych, gdzie trzeba kogoś znać, by go dodać online. Dopiero co wystartowaliśmy, a już zdobyliśmy ponad 1,5 mln użytkowników, co czyni z nas najszybciej rozwijającą się social media na świecie. Wywodzimy się z Polski, a nikt o nas nie wie.... bo launch zrobiliśmy w Azji”.

Start-up nr 2: „Company builders łączą pomysłodawców na biznes z zespołami project managerów, prawników, programistów itd. Proces uruchamiania nowych firm jest przez to dużo szybszy, a jeśli biznes nie rokuje na dalszy rozwój – po prostu się go wygasza, przydzielając pracowników do innych zespołów. Tak stworzono Twittera, Giphy i Zalando. Od pół roku istnieje polski company builder. Ma ok. 100 pracowników, działa już w 26 krajach i do końca roku zamierza stworzyć 3–5 samowystarczalnych firm”.

Start-up nr 3: „To wspólny projekt pasjonatów z Polski i Szwecji, którzy postanowili sprowadzić technologię 3D do domów zwykłych użytkowników. Po zakończonej sukcesem kampanii na Kickstarterze, zespół Skriware zebrał środki na wprowadzenie na rynek eleganckiej i minimalistycznej drukarki 3D. W połączeniu z platformą użytkownik otrzymuje unikalną funkcję >> kliknij i drukuj >> dzięki której możliwe jest drukowanie modeli za pomocą zaledwie jednego kliknięcia myszką”.

Reklama

Start-up nr. 4: „Z rozwiązania stworzonego przez polski start-up korzystają już francuskie restauracje, apteki, szpitale, producenci żywności czy firmy logistyczne. Teraz firma chce podbić rodzimy rynek. Szczególnie, że innowacyjna technologia ma szansę wypełnić niszę w kwestii urządzeń termometrycznych”.

Informacje o kolejnych innowacyjnych serwisach i usługach – zdobywających miliony użytkowników, setki tysięcy złotych dofinansowania czy miliony dolarów od inwestorów – spływają właściwie codziennie. Na każdym kroku atakują kolejne, jak „Tinder dla świata mody”, „polski Instagram z nagrodami” czy „Legalny Uber z Polski” – takie start-upy ostatnio się objawiły. Wszystkie oczywiście mające unikatowe pomysły i gotowe podbić świat. A przynajmniej sporą jego część.

>>> Czytaj też: Polska przedsiębiorczość w zaniku. Dlaczego mamy najmniej małych firm w UE?

Przyznaję, że choć o start-upach piszę od lat i poznałam dziesiątki bystrych, pracowitych i mądrych ludzi, którzy działają w tym środowisku, to mam z nim coraz większy problem. Taki, o jakim niedawno w wywiadzie dla Money.pl mówił prof. Janusz Filipiak, prezes Comarchu, jednej z nielicznych polskich firm z branży IT, które odniosły międzynarodowy sukces:

„Jestem bardzo sceptyczny jeśli chodzi o start-upy. Powinniśmy wspierać małe i średnie przedsiębiorstwa. Biznesmenów, którzy włożyli mnóstwo ciężkiej pracy w rozkręcenie firm, już coś zrobili, mają wyniki, pokazali, że potrafią. (…) Start-up to często młody człowiek, który ma marzenia. To oczywiście bardzo szlachetne, ale wszystko opiera się na kartce papieru i pomyśle, a tak naprawdę ciężka praca jeszcze przed nim”.

Filipiak ma rację. To startupowanie dla startupowania. To brak generowania realnych zysków mimo czasem lat działalności, jak w przypadku Twittera czy Snapchata. To brak realnego wpływu na coś, co można by górnolotnie nazwać rozwojem społecznym. Oraz wielomilionowe, ale wirtualne wyceny.

Startupowanie

Słowa prof. Filipiaka były jak kubeł zimnej wody wylany na głowy ludzi ze startupowej branży. Nagle okazało się, że mimo iż ma ona obecnie (szczególnie od czasu zapowiedzi planu Morawieckiego, który zakłada dofinansowanie start-upów) świetną passę i jest na ustach polityków, to jednak wcale nie jest z nią tak idealnie.

Jak choćby w przypadku start-upu nr 1. – tego od poznawania Nowych Ludzi. Fajnie „sprzedaną” informacją szybko zachłysnęły się rodzime media, które już zaczęły pisać o „polskim Facebooku podbijającym Indonezję”. Ale sama branża postanowiła sprawdzić, ile w tym azjatyckim sukcesie jest prawdy. I zaczęła się niewybredna kłótnia (dobrze oddaje ją angielski termin „shitstorm”). Z jednej strony padały oskarżenia, że serwis buduje ruch na „farmach fanów” oraz na „sztucznym zawyżaniu statystyk”. Z drugiej – krytykom zarzucano zawiść, bo ktoś inny odniósł sukces. Nie mnie przesądzać, kto w tej pyskówce miał rację, ale jedno jest pewne: start-up, nawet jeżeli odnosi jakieś sukcesy, to na pewno nie jest drugim FB.

Ledwie przycichła ta historia, gdy zaczęło się wyśmiewanie innej firmy, która ogłosiła, że nie sprzedała udziałów. Tak, dobrze czytacie: wzgardziła milionową propozycją, bo czeka na lepsze oferty. Postawa może i fajna, ale czy na pewno wystarczająca do tego, by się promować w mediach?

– Spray and pray, tak się mawia w startupowym światku. Gdy jesteś na fali, gdy masz zainteresowanie mediów i inwestorów, to sprejuj. Czyli promuj się jeszcze bardziej i korzystaj ze składanych ofert. Czerp z nich pełnymi garściami. I módl się, by to zainteresowanie za szybko się nie skończyło – mówi nam szef jednej z agencji PR zajmującej się m.in dbaniem o wizerunek start-upów. – Bo choć to świetne środowisko, pełne mądrych, gotowych ciężko pracować ludzi, to – nie ma co się oszukiwać – jego niemałą część tworzą też tacy, którym wydaje się, że robienie start-upów to coś innego niż zakładanie biznesu. Że tu jest mniej pracy, krwi i potu – dodaje.

– Rzeczywiście dziś mamy taką sytuację, w której co drugi student ma start-up albo marzy o tym, by go mieć. Jakiś czas temu trafiła do nas dziewczyna, która planowała założenie szkoły języków i chciała porady, jak ma zacząć ten start-up prowadzić. I była rozczarowana, kiedy dowiedziała się od nas, że szkoła, i owszem, jest biznesem, ale nie jest start-upem – wzdycha Maciej Sadowski z Fundacji Startup Hub Poland. – Dla wielu ludzi celem nie jest stworzenie nowej usługi czy produktu, wraz z nowatorskim modelem jego wdrożenia, tylko startupowanie samo w sobie – dodaje.

To startupowanie polega na tym, że gdy zapytać kolejnego szefa kolejnego start-upu o to, ile jego firma zarabia, to za każdym niemalże razem usłyszy się tę samą odpowiedź: „Jeszcze jesteśmy na za wczesnym etapie”, „Jeszcze nie skalujemy tak wystarczająco szeroko, by osiągać zyski”, „Wciąż jesteśmy na etapie seedu”. Czytaj: nie zarabiamy, żyjemy z tego, co dał nam za procent udziałów inwestor.

– Twórcy start-upów w swoim mniemaniu zajmują się prowadzeniem firmy. Mogą przy tym podkreślać, że za pomocą swojej usługi czy produktu chcą naprawić jakąś lukę istniejącą na rynku. Mogą, mając umiejętności szybkiego seedowania, wypuszczać kolejne start-upy, sondując rynek, czy ich oferta się przyjmie. A jak nie, to je likwidować. Killować. Mogą też liczyć na to, że pojawi się inwestor i wykupi całość udziałów – opowiada o strategiach szef agencji PR. – Ale dla kogoś, kto wykłada pieniądze na start-up, jest to tylko instrument inwestycyjny. Nie przedsiębiorstwo, lecz wkład o wysokim ryzyku, ale też potencjalnie wysokiej stopie zwrotu – dodaje.

W efekcie ten świat różni się od świata zwykłych młodych firm, gdzie wszystko toczy się wokół składek ZUS, podatków, księgowości, faktur, załatwiania kolejnych pozwoleń i urzędowych kwestii.

>>> Czytaj też: Rząd ma pomysł na ekspansję polskich małych firm za granicą

Seed, pitch, unicorn

Tu mamy: seedy, inkubatory, skalowanie, pitche, akceleratory, mentorów, co-worki, aniołów biznesu, unicorny. Nie rozumiesz, czytelniku, ani słowa? To nie szkodzi. Jeżeli nie jesteś startupowcem, znajomość tych terminów do niczego ci się nie przyda. W wielkim skrócie oznaczają pracę nad uruchomieniem biznesu, poszukiwanie inwestorów i doradców, którzy podpowiedzą, co dalej zrobić, by z małego stać się dużym przedsiębiorstwem.

Tyle że kiedy tradycyjna firma, np. szkoła języków obcych, walczy o klientów – by przetrwać, zarobić i może się rozwinąć, to start-up często się zachowuje jak księżniczka czekająca na księcia na białym koniu. Księżniczka, która nasłuchała się bajek o tym, jak to można zdobyć w dwa lata takiego inwestora, który kupi całość udziałów, więc będzie można się scashować (sprzedać) i wyjechać na Bahamy. Lub przeznaczyć te pieniądze na dalsze sprejowanie. By wmówić wszystkim, że oto staliśmy się już dużą firmą.

Tyle że nie chodzi tu o zatrudnienie tysiąca ludzi, postawienie nowych fabryk czy magazynów (choć tak się zdarza), tylko o wycenę. Czyli to, na ile jakaś grupa inwestorów wirtualnie szacuje wartość firmy. Wirtualnie, bo rzadko się zdarza, by ktoś kupił całe przedsiębiorstwo. Raczej przejmowany jest kawałek udziału, na podstawie którego robi się potem monstrualnie wielkie wyceny. Tak właśnie pojawiają się warte miliardy dolarów start-upowe „jednorożce”.

A przecież to iluzja. Mamy przykłady takich firm, jak Groupon i Zynga, których wyceny błyskawicznie weryfikował rzeczywisty rynek. Gdy ta pierwsza, jesienią 2011 r., wchodziła na NASDAQ, to planowała pozyskać od inwestorów 700 mln dol. 700 mln dol. za sprzedaż nieco ponad 5 proc. udziałów (20 dol. za akcję) – co dałoby jej wycenę niemal 13 mld dol. Po początkowych sukcesach kurs akcji Groupona zaczął dramatycznie spadać i dziś jest niższy o 86 proc.

– Dopóki jest finansowanie ze sprzedaży udziałów, to biznes się kręci. Jest buzz. Ale to się kiedyś musi skończyć. Pełno jest więc takich start-upów, które jeszcze przed chwilą brylowały w mediach, wieszczono im wielki sukces, teraz jest o nich cicho. One nawet nie umierają w spektakularny sposób. Są wygaszaczne po cichu. Jeszcze działa strona internetowa, jeszcze jest fan page na Facebooku, lecz wszystko dogorywa – opowiada PR-owiec.

Szkoła porażki

Skoro to branża bez zarobków, oparta na spekulacjach i z nikłymi sukcesami, to dlaczego jest tak atrakcyjna? Dlaczego cały czas przyciąga ludzi? – Powiedzmy sobie to wprost: to jest moda. Fflow, lans, zachłyśnięcie się. Wszyscy chcą mieć CEO na wizytówce, choćby kierowali dwuosobowym zespołem – ostro ocenia Sadowski. Jednak szybko dodaje: – Ale niech się przećwiczą, niech to będzie dla nich lekcja pokory. Ja się nawet cieszę z tego, że jest taka moda. Bo lepiej zamiast armii urzędników mieć armię młodych przedsiębiorców. Choćby i ogromna część z tych biznesów była pisana patykiem na wodzie i choćby popełniali sporo błędów. Ważne, że dzięki temu uczą się myśleć w kategoriach firmy, zysku, straty, uczą się starać o pieniądze. Ja uważam, że dobre jest nawet to, że start-upy mają wizerunek miłych i przyjemnych, że to taka zabawa w przedsiębiorcę, że to się wydaje lekkie i fajne. Bo to przyciąga kolejnych. Część oczywiście szybko odpada, gdy widzi jak trudne to zadanie, że nie jest wcale tak łatwo o pieniądze, że o wszystko trzeba walczyć. Ale w części budzi się żyłka przedsiębiorcy, poczucie odpowiedzialności za zatrudnionych ludzi, za projekt. I choć oczywiste jest, że większość, pewnie 9 na 10 start-upów, nie odniesie sukcesu, to efektem tego jest budowanie kultury przedsiębiorczości.

Eric Ries, autor „The Lean Startup”, definiuje start-up jako przedsiębiorstwo działające w warunkach skrajnej niepewności. Niepewności, którą stara się zredukować za pomocą eksperymentów – bo nie ma innej drogi. Niepewności, bo stara się wymyślić nowe usługi, których dostarczanie, produkowanie, rozliczanie tradycyjnymi sposobami już się nie sprawdza. I właśnie to – według ludzi, którzy działają na tym rynku – jest największą wartością, jaką niesie „gospodarka startupowa”.

– Tu nie ma prostych ścieżek, utartych schematów, dopracowanych zasad. Trzeba eksperymentować, a to pcha rozwój społeczny. Jeszcze 10 lat temu mogły się u nas rozwijać tradycyjne firmy, bo było wciąż wiele luk na rynku. Wystarczyło wybrać bezpieczną ścieżkę, skopiować sprawdzony model z Zachodu, by osiągnąć sukces – tłumaczy Arkadiusz Regiec, prezes i twórca serwisu Beesfund.com oferującego crowdfunding udziałowy, czyli współfinansowanie startu-pów w zamian za udziały w nich dla zwykłych ludzi.

– Teraz już nie ma takiej możliwości, bo rynek jest nasycony. Jeżeli chcemy mieć firmę, która ma szanse na sukces, musimy uciec z tej bezpiecznej ścieżki. A że równolegle główna zaleta rodzimego rynku pracy, czyli tani pracownik, już się kończy, to by pchnąć Polskę do przodu niezbędne jest właśnie owe startupowe eksperymentowanie – zapewnia.

I właśnie w ramach takiego wpływu na gospodarkę Delloitte we wspomnianym raporcie analizuje wpływ start-upów. Po pierwsze – same w sobie mają dawać pracę, po drugie – buduje się wokół nich ekosystem: biura coworkingowe, agencje PR, porady prawne, księgowe, reklamowe, specjalne programy i aplikacje do zarządzania pracą. W efekcie w 2023 r. tę branżę ma tworzyć ok 53 tys. miejsc pracy. – Oczywiście to optymistyczne szacunki. Ale nawet w wersji pesymistycznej, cóż może się stać najgorszego? Inwestorzy nie odzyskają pieniędzy. Więc można powiedzieć, że ufundują stypendia rozwojowe dla grupy ludzi, którym biznes nie wypalił, lecz za to podnieśli swoje kompetencje – uważa Sadowski.
Ludzie tego środowiska uważają wręcz, że nawet tych porażek nam brakuje.

– Wychowujemy się w kulturze braku porażki. Traktujemy ją jak tragedię, a to jest naturalny element tak życia. W start-upach ludzie mają świadomość, że jest to stan bardzo prawdopodobny, że nie ma co już na początku dokładnie planować, do czego dojdziemy, bo rzeczywistość zweryfikuje nasze pomysły. I to też jest nauka, która przyda się tradycyjnym firmom. Szczególnie tym rodzinnym biznesom, których twórcy z końca lat 80. i początku 90. właśnie przechodzą na emerytury i przekazują je dzieciom. To idealny moment, by wybić się z utartych ścieżek, poeksperymentować i postawić sobie nowe, duże, może nawet globalne cele – mówi z pasją Regiec.

I zapewne ma rację. O ile nie dojdzie to tego, przed czym coraz częściej ostrzegają amerykańscy ekonomiści i inwestorzy. Czyli pęknięcia kolejnej bańki. Tym razem nadmuchanych, wirtualnie wycenionych „jednorożców”. W końcu powinny być rzadkością, a jest ich dziś na świecie ponad 160. Wszystkie fajne, eksperymentalne i nowatorskie. Wiele jednak wciąż bez zysków.

>>> Czytaj też: Polskę czeka zalew innowacyjnych firm? Powstają fabryki start-upów