Powinniśmy płacić większą składkę na ubezpieczenie. Trzeba się ubezpieczać indywidualnie w kolejnych filarach. To wszystko już znamy. Kiedy zaczniemy na poważnie rozmawiać o przyszłości naszych emerytur?
Kiedy obdarzone ponadprzeciętną mądrością ekonomiczną postaci dyskutują w telewizji o systemie emerytalnym, z ich ust zwykle wypadają tego rodzaju banały. Jest jeszcze o stabilności systemu. Że się chwieje. Z czego niemający większego pojęcia o jego działaniu Kowalski i Nowak wyciągnąć mają wniosek, że to ich wina. Bo nie starają się o dzieci. I dlatego będą musieli zapłacić za to biedą, kiedy przyjdzie im się rozstać z czynnym życiem zawodowym. To już wszyscy wiemy i znamy. Przejdźmy teraz do tego, o czym nam nie mówią. A w każdym razie skwapliwie unikają tych tematów.

Wydłużony wiek emerytalny nie równa się dłuższa praca

W oficjalnych wystąpieniach politycy różnych opcji tłumaczą nam, że wydłużenie wieku emerytalnego jest posunięciem dla naszego dobra. Im dłużej będziemy pracować, tym więcej pieniędzy będzie na naszych indywidualnych kontach, a więc tym wyższe świadczenie dostaniemy, kiedy w okolicach setki zostaniemy wreszcie szczęśliwymi emerytami. Jednak to tylko półprawda. Tak naprawdę chodzi o to, żeby jak najdłużej nie musieć wypłacać pieniędzy jak największej liczbie ludzi. I żeby jak najkrócej korzystali oni z emerytalnego dobrodziejstwa – jako nieboszczycy jesteśmy najlepszymi, bo najtańszymi klientami ZUS. Ale to jasne. Jest jeszcze jeden aspekt tego problemu: to, że nie będziemy mieć jeszcze praw do pobierania świadczenia, nie oznacza, że nadal będziemy mieć pracę. Bo skąd? Pracę oferują pracodawcy, kierując się swoimi potrzebami, wymaganiami rynku, koniunkturą, stanem prawnym. Ale także swoimi wyobrażeniami i uprzedzeniami (wiadomo: starzy gorzej pracują, chcą więcej pieniędzy i etatu, więc należy się ich pozbyć, póki można).
Zaklinamy rzeczywistość, piszemy programy, edukujemy, ale dane statystyczne są niewzruszone. Pracodawcy – choć już się głośno mówi, że gospodarka przyśpieszyła, że mamy początek rynku pracownika – wciąż chcą zatrudniać pięknych i młodych (na śmieciówki albo zmuszając ich do zakładania działalności gospodarczej), a nie starszych i doświadczonych. No, alternatywą są imigranci ukraińscy. Efekt? Ponad 27 proc. oficjalnie zarejestrowanych bezrobotnych to osoby po pięćdziesiątce. Te dane łatwo znaleźć na stronie Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. W tej grupie wiekowej pracuje zaledwie 33,4 proc. aktywnych zawodowo (np. prowadzących działalność gospodarczą albo uprawiających ziemię) jest więcej – ok. 57 proc., ale unijna średnia to 67 proc. Bezrobocia w grupie 60+ się nie bada.
Reklama
A teraz zastanówmy się nad jeszcze jedną rzeczą: kim są ci pracujący i aktywni zawodowo seniorzy? Albo – to oficjalne określenie, nie złośliwość – niemobilni zawodowo (tym mianem określa się już wszystkich w wieku 45+)? To, szanowny czytelniku, głównie urzędnicy, administracja państwowa i samorządowa oraz pracownicy firm państwowych typu energetyka czy KGHM, to profesura wyższych uczelni, lekarze, zarządy firm, zawody prawnicze. Inteligencja. Śmietanka zawodowa. Uprzywilejowani społecznie. Dla tych gorzej kwalifikowanych pracy w pewnym wieku po prostu nie ma. Łukasz Arendt, dyrektor Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych, opowiada, że kiedy był w USA, uderzyło go to, że kelnerkami w lokalach były często osoby 65–70-letnie. Wyobrażacie to sobie u nas? Przecież kelnerka nie powinna być powyżej trzydziestki, ma mieć ładną buzię i biust. Z kolei prof. Stanisława Golinowska wspomina swoje liczne pobyty na europejskich kampusach uniwersyteckich. Tam starsze osoby zatrudniane są w stołówkach, jeżdżą meleksami, rozwożą wózeczkami w bibliotekach książki. To nie są zajęcia wymagające jakichś wysokich kompetencji, może je wykonywać po przyuczeniu osoba starsza, w miarę sprawna fizycznie.

Przyszłość bez pracy

Czy jest szansa na zmianę nastawienia rynku do zatrudniania niemobilnych? Pewnie tak: jeśli z Polski wyjedzie kolejny milion młodych, a Ukraińcy nie będą już chcieli u nas pracować. Dyrektor Arendt przyznaje: przedsiębiorcy wolą zatrudniać młodych, a kiedy tych braknie, emigrantów ze Wschodu, niż osoby starsze. Globalne koncerny, mające swoją wypracowaną od lat kulturę korporacyjną, prowadzą co prawda tzw. age management (zarządzanie wiekiem), aby nie tracić doświadczonych fachowców, ale to znów dotyczy elity. Przeciętny Kowalski w okresie między utratą pracy a pierwszą emeryturą żyje z pomocy rodziny, wyprzedawania zgromadzonego majątku. Idzie na zasiłek lub rentę (jeśli się da), dorabia na czarno. I przeklina los, państwo i ZUS.
Oficjalnie działa wiele programów mających tych „niemobilnych” szkolić, mobilizować do aktywności, skłaniać pracodawców do zatrudniania, a przynajmniej niewyrzucania z pracy. Programy się ładnie nazywają, idzie na nie mnóstwo pieniędzy, którymi się żywią firmy szkoleniowe i NGO-sy, ale ich rzeczywista skuteczność jest mała. – No nie, znam jeden dobry przykład: Cyfrowych Latarników, którzy szkolą w obsłudze komputera i poruszania się w sieci – Łukasz Arendt się ożywia. Ale przyznaje, że z instytucjonalnymi projektami nie jest już tak różowo. Na poziomie rekomendacji się kończy. Są programy, z których przedsiębiorcy mogą dostać środki na szkolenie starszych pracowników. I mało kto z nich korzysta. Dlaczego? Najczęściej przedsiębiorcy mówią – bo biurokracja, trzeba powypełniać mnóstwo dziwnych druczków. Bo jak dają, to będą chcieli kontrolować. Jak coś będzie nie tak – mogą zabrać. No i wiadomo, jak jest – jedna kontrola często pociąga za sobą następną. Więc lepiej nie brać tej kasy, wywalić starego i wziąć młodziaka na przeszkolenie (na to też znajdzie się jakiś program i grancik).
– Firmom zatrudnianie starszych musi się po prostu opłacać – kwituje Arendt. Może jakieś rozwiązania podatkowe? Na razie pomysły rządu mające zmusić emerytów do wyboru: albo emerytura, albo praca (bez możliwości łączenia pobierania świadczenia z aktywnością zawodową) są jego zdaniem dość dyskusyjne. Teoretycznie mogą kreować miejsca pracy dla młodych (ale te dziś same się kreują). Fatalnie za to wpływają na aktywność starszych i na poziom ich dochodu do dyspozycji. A także na płynność budżetową systemu.
Warto się też zastanowić, co się stanie za chwilę. Za mgnienie oka. Pracy dla seniorów będzie ubywało, bo czeka nas „jobless future”. W kanale Bloomberg emitowana była w lipcu 2016 r. interesująca seria dokumentalna „Forward Thinking”. Jej autorzy podają, że zakłada się, że do 2030/2035 r. zniknie w USA bezpowrotnie 60 mln (!) miejsc pracy, czyli połowa. Ludzie zostaną zastąpieni przez połączone we wszechsieć roboty, sieci neuronowe, maszyny samouczące się itp. I niech ktoś nie myśli, że nas to nie dotyczy. W USA jest 3 mln kierowców ciężarówek. Pracy dla nich nie będzie. A w Polsce jest ich kilkadziesiąt tysięcy. Autonomicznej ciężarówce nie trzeba płacić 8 euro za godzinę. To jak będzie z tą dłuższą pracą, jak pracy w ogóle nie będzie? To za 20 lat, przypominam.

Państwo dostaje w czoło

– Opowiadanie, że będzie praca dla starych, to mit – potwierdza prof. Kazimierz Frieske z IPISS. Podobnie jak wiara w te wszystkie szkolenia. Szkoda pieniędzy i czasu, ale mnóstwo ludzi symuluje w Polsce aktywność w tym zakresie. Profesor się śmieje, że już Vilfredo Pareto na początku XX w. wymyślił pojęcie derywacji: próbujemy nadać pozorny sens temu, co jest bezsensowne. A przecież biologii się nie oszuka. I ludzie w pewnym wieku potrzebują odpoczynku. Po prostu. A już za czasów bismarkowskich, kiedy tylko wprowadzano system zabezpieczenia społecznego na starość, było wiadomo, że to nie będzie coś, co będzie na siebie zarabiało. Ani nawet wychodziło na zero. Że do emerytur trzeba dopłacać, a odpowiedzialne za to jest państwo.
Czy rząd Beaty Szydło zrealizuje obietnice wyborcze PiS i prezydenta Andrzeja Dudy i obniży wiek emerytalny do poprzedniego? Dolary przeciwko orzechom, że nie. Nie dlatego, że kiedy obiecywali, to kłamali i nie chcieli tego zrobić. Chcieli pewnie, ale dostali w czoło faktami. Już pod koniec lutego ZUS ogłosił, że zgodnie z ich najnowszymi wyliczeniami w ciągu pięciu najbliższych lat na emerytury zabraknie od 250 do 400 mld zł.
Skąd taka rozbieżność? Otóż są trzy wersje prognozy: od najbardziej optymistycznej do najbardziej pesymistycznej. Wariant optymistyczny zakłada, że na emerytury będzie brakować w latach 2017–21 ok. 50 mld rocznie, wariant umiarkowany, że ok. 56–68 mld, a wariant pesymistyczny, że w 2021 r. zabraknie 76 mld, a w 2021 r. aż 91 mld zł. Pomysłu na efektywne (i efektowne) zmniejszenie tej dziury jak na razie nie ma. Chyba żeby – jak zachęca prof. Leokadia Oręziak z SGH – zlikwidować (naprawdę, a nie tylko trochę) OFE. – Tylko w tym roku trafi tam – zamiast do ZUS – 3,2 mld zł z naszych składek – oburza się profesor. – A Zakład musi pożyczać pieniądze, żeby było na wypłatę bieżących emerytur. Rząd z powodów politycznych nie zdecydował się na obcięcie OFE głowy, więc nadal mogą grać pieniędzmi Polaków na giełdzie i je tracić. Do 2020 r., kiedy otworzy się następne okienko transferowe (można będzie zdecydować, czy chce się całość składki odkładać w ZUS, czy też przekazywać jej część do któregoś z funduszy), dług publiczny z powodu konieczności pokrycia przez ZUS ubytku składki idącej do OFE wzrośnie o kolejne 16 mld zł.

Uzdrowiciela zatrudnię

Skoro już po 45. roku życia jesteśmy uważani za niemobilnych zawodowo, to czy są jakieś pomysły i idące za tym działania, aby to zmienić? Profesor Stanisława Golinowska, która jest koordynatorem dużego europejskiego programu badawczego ProHealth65+, uważa, że można i należy to zrobić. Nie tylko dla stabilności systemu emerytalnego, ale dla lepszego zdrowia i samopoczucia Polaków. – Dłużej żyjemy, więc musimy dłużej pozostawać na rynku pracy. A dłuższa praca, aktywność, sprzyjają zdrowiu – przekonuje.
Przyznaje jednak, że u nas nie wyszliśmy poza sferę deklaratywną. Komisja Europejska ogłosiła rok 2012 rokiem aktywnego starzenia się i solidarności między pokoleniami. W Polsce z tej okazji opracowano tzw. strategię senioralną, ale nie poszły za tym czyny. Jak choćby wspomaganie powstawania miejsc pracy dla osób starszych. I to dostosowanych do ich naturalnie pogorszonego zdrowia. A gdzie ci geriatrzy, dlaczego na operację zaćmy senior ma czekać trzy lata – nie tylko nie będzie mógł, ślepy, pracować, ale też będzie generował koszty – przewróci się, połamie, trzeba go będzie kłaść do szpitala i składać.
Stan zdrowia „niemobilnych” jest sprawą kluczową. To biologia sprawia, że po pięćdziesiątce zaczynają się kłopoty ze zdrowiem. Ale można je kontrolować. Tymczasem statystycznie rzecz biorąc, my już w okolicach 62. roku życia cierpimy na wiele poważnych chorób, które wymagają leczenia czy podleczenia, aby nadal pracować zarobkowo. Poważne problemy np. Skandynawów zaczynają się dopiero po 67. roku życia (za Health Life Expectancy).

Czasy zdefiniowanego niepokoju

Nie wiedzieliśmy, że przyjdzie czas, kiedy na emerytury będzie przechodzić pokolenie baby boomu? Wszyscy wiedzieli, tyle że jedni – jak stare kraje UE – przygotowywali się do tego od ćwierć wieku, a inni – Polska – mieli to w nosie. Zawsze były ważniejsze sprawy. Transformacja, rozliczenia polityczne, praca dla młodych, eksport polskiego bezrobocia za granicę – i tak dalej. No i jeszcze jedna ważna sprawa: brak ciągłości instytucjonalnej w długofalowych programach społecznych i demograficznych. Polityka senioralna poprzedniej ekipy rządowej kurzy się gdzieś w archiwach, teraz na tapecie jest 500 plus i dzieci. Owszem, poprawianie dzietności to bardzo ważna sprawa, ale efekty tego programu poznamy za kilkadziesiąt lat. A wysyp seniorów mamy tu i teraz. I przez kolejne lata będzie ich przybywało.
Czas, aby powiedzieć o jeszcze jednym micie, jaki oficjalnie jest powtarzany, kiedy mowa o emeryturach. A mianowicie, że każdy z nas ma gdzieś tam w Kosmosie swoje własne konto, na którym odkładane są jego pieniądze na starość. Prawda jest bowiem taka, iż jest to konto czysto wirtualne. Chodzi jedynie o sposób obliczania świadczenia. Który można w dowolnej chwili zmienić, co już ćwiczyliśmy na przestrzeni ostatnich lat.
Do 1998 r. funkcjonował w Polsce tzw. repartycyjny system emerytalny o zdefiniowanym świadczeniu. To taka umowa międzypokoleniowa, w której pracujący finansują świadczenia emerytów. A ci dostają je w wysokości uzależnionej od lat pracy. W 1999 r. system zreformowano – weszła zdefiniowana składka i OFE, które miały gwarantować seniorom wakacje pod palmami. Oczywiście chodziło nie o wakacje, ale o to, żeby odciążyć państwo od dokładania do tego świadczenia. Jak zauważa prof. Leokadia Oręziak, już w momencie wprowadzania tej zmiany było wiadomo, czym się to skończy dla Kowalskiego. Że wysokość emerytur będzie sukcesywnie spadać, a stopa zastąpienia, która wówczas wynosiła ok. 70 proc., zmniejszy się w 2060 r. do 22 proc. OFE okazały się kosztowne nie tylko dla ich klientów (szok przyszedł w 2009 r., kiedy okazało się, że wypłacane z funduszy świadczenia są w astronomicznej wysokości 25 zł), ale także dla budżetu. Co się działo dalej – pamiętamy. „Gra w ruletkę pieniędzmi emerytów” oraz załamanie na giełdzie w 2008 r. spowodowały, że w 2008 r. oszczędności emerytów stopniały o 22 mld zł. Wkrótce zmniejszono składkę na OFE, potem podniesiono wiek emerytalny. Teraz jest plan, aby pieniądze z OFE przekazać do III filaru oraz Funduszu Rezerwy Demograficznej. Prawda jednak jest taka, że niezależnie od tej księgowości emerytalnej państwo wciąż będzie musiało dopłacać. A jeśli państwo, to także my wszyscy. Więc składka na emerytury nadal pozostaje podatkiem. Rządzący będą się starać, żeby jak najwięcej go ściągnąć, a jak najmniej wypłacać – bo system nigdy nie będzie się bilansował. I wymyślać, co zrobić, żeby przerzucić na samych zainteresowanych odkładanie na starość. Stąd kombinowanie – jak ustawić ten II i III filar. – To fikcja, wystarczy pierwszy filar, za to porządny – nie ma wątpliwości prof. Oręziak. Wszystko inne to jest karmienie rynków finansowych przy pokrzywdzeniu ludzi. Pogłębianiem nierówności społecznych, gdyż na dodatkowe odkładanie może pozwolić sobie zaledwie garstka najzamożniejszych, najbardziej świadomych – którzy i tak nie muszą się bać, że tuż przed emeryturą ktoś ich wyrzuci z pracy. Jako przestrogę przed tym, co może się stać, jeśli oddamy pieniądze na emerytury rynkowi, prof. Oręziak przywołuje przykład Chile (a to na chilijskich rozwiązaniach opieraliśmy się przy reformie z 1999 r.), gdzie w ostatnich tygodniach na ulice wychodziły protestować miliony ludzi. System kapitałowy, jaki tam obowiązuje, wpędził w skrajne ubóstwo najstarszych obywateli. Funkcjonują jeszcze na świecie zakładowe fundusze emerytalne. Ale, jak podnosi prof. Kazimierz Frieske, i tutaj jest spore ryzyko – historia zna wiele przypadków ich bankructwa czy defraudacji. Więc co?

Szuflowanie banknotów i godzin

Alternatywą, o której coraz częściej się wspomina – i to z dużym entuzjazmem – jest emerytura obywatelska. Tyle że to znowu pewien mit. Założenie jest takie: każdy obywatel na starość dostaje jakąś niewielką sumę, żeby mieć więcej, musi sobie sam odkładać. Ten system ma jedną zaletę: pozwala na ograniczenie wydatków budżetowych. Zastrzeżenia wobec niego – jak wyżej. Plus kolejne: w rzeczywistości już funkcjonuje, choć nienazwany. Jest bowiem coś takiego, jak emerytura minimalna. A dodatkowo państwo i tak płaci osobom niemającym środków do życia zasiłki – nie mam świadczenia, idę do MOPS-u. Ustalając emeryturę obywatelską na odpowiednim poziomie, można per saldo wydatki na najstarszych obniżyć. – Dlatego uważam, że emerytura obywatelska jest w przyszłości nieunikniona – ocenia prof. Frieske. I dodaje, że przecież patrząc przez pryzmat państwa, to szuflowanie pieniędzy z jednej kupy na drugą. I nawet jeśli da się uciąć gdzieś parę złotych, to ma to olbrzymie znaczenie dla budżetu, gdyż przekłada się na wielkie kwoty. Jednak jego zdaniem Polacy zgodziliby się na takie rozwiązanie, że dostaną mniej, pod warunkiem że zapewniałoby ono stabilność. Ale żyjemy w świecie niepewności i jedyne, co można dziś powiedzieć o emerytalnej przyszłości, to to, że nie wiadomo, co będzie. Ile i jakich jeszcze reform przed nami.
On osobiście jest za powrotem do starego wieku emerytalnego. – ZUS zaoszczędzi na zasiłkach chorobowych – mówi, i wcale nie ironizuje. Do tego dochodzą jeszcze takie kwestie, jak opieka osób w wieku okołoemerytalnym nad starymi rodzicami oraz wnukami, co opisywały w raporcie z 2008 r. prof. Irena Kotowska i prof. Irena Wóycicka. Uwarunkowania kulturowe, ale także nie najlepsza dostępność do opieki instytucjonalnej sprawiają, że ciężar tej opieki spada na rodzinę w wieku „niemobilnym”. Trudno podać wiarygodne choćby szacunki, bo nowych badań nie ma, ale można zaryzykować, że jest to ponad 20 proc. Ile by kosztowało przeniesienie tej opieki na instytucje publiczne – też nie wiadomo. Pewne jest za to, że nie da się tego zrobić jednym klaśnięciem dłoni. No i jeszcze pytanie – na ile i czy w ogóle można by to sfinansować z przedłużonego czasu pracy?
Tutaj znów nasuwa się kilka kwestii. Pierwsza: czy dłuższa praca równa się dłuższa wydajność? Profesor Frieske przytacza badania, z których wynika, że w ogóle jedynie 70 proc. czasu pracy poświęcamy na sprawy zawodowe, a przez pozostały zbijamy bąki. Wraz z wiekiem i zmęczeniem te proporcje się zmieniają, to jasne. Ale wszyscy na całym świecie tak mają. A jeśli chodzi o czas poświęcony na pracę, jesteśmy jednym z najbardziej zaharowanych społeczeństw świata. Wprawdzie według danych Eurostatu Polak pracuje o trzy lata krócej niż przeciętny Europejczyk, ale czym innym jest liczba przepracowanych lat, a czym innym obciążenie godzinowe. Ale przyjmijmy, że my przepracowujemy średnio 32,2 roku, Niemiec 37,8, a statystyczny Holender 39,8. Nigdzie na świecie nie pracuje się (średnio) do ustawowego wieku emerytalnego – my przechodzimy na emeryturę ok. 60. roku życia, Niemcy ok. 62. roku życia, Skandynawowie ok. 63. roku. I porównajmy roczny wymiar czasu pracy.
W Polsce pracownicy zatrudnieni w pełnym wymiarze czasu, w systemie pięciodniowym przepracują rocznie 1918 godzin – to oficjalne dane, choć faktycznie pracujemy więcej, jakieś 2016, ale tę wielkość przyjmijmy do dalszych obliczeń. Tak nawiasem mówiąc – być może nie wszyscy wiedzą, ale zlikwidowano u nas ośmiogodzinny dzień roboczy. Obecnie dzienny wymiar czasu pracy może wynieść (jak w XIX w.) 13 godzin, pracownikowi przysługuje tylko 11 godzin nieprzerwanego odpoczynku dziennie.
Tymczasem w Holandii pracuje się 29 godzin tygodniowo (co daje 1380 godzin pracy rocznie. W Niemczech (oficjalnie) 35 godzin (1388 rocznie). Faktyczny czas pracy jest z kolei dużo mniejszy.
To policzmy raz jeszcze – przyjmijmy, że reforma Tuska zostaje i faktyczny wiek emerytalny wyniesie ok. 62 lata. Oznacza to szokujące powiększenie różnicy na naszą niekorzyść (albo – jak kto woli – korzyść) o kolejne 6000 godzin!
No dobrze, zaraz ktoś powie, że jesteśmy w tej naszej pracy mniej wydajni. I w porównaniu do naszych zachodnich sąsiadów wypracowujemy mniejszą wartość dodaną. Prawda, tyle że to nie nasza wina. Bo ta zależy nie od naszej pracowitości, ale od struktury gospodarki, technologii, organizacji pracy. A my, jak podkreśla prof. Friszke, weszliśmy na ścieżkę rozwoju zależnego, rezygnując z przemysłu o wysokiej wartości dodanej. Jeśli produkujemy coś, to meble. Co stawia nas w obecnym podziale pracy w sytuacji z czasów I RP. Wtedy eksportowaliśmy zboże oraz smołę i drewno na maszty. A Holendrzy robili z nich okręty. O gospodarce innowacyjnej (tak jak o polityce aktywizacji zawodowej seniorów) dużo i kwieciście się mówi. A wysiadujący dupogodziny współcześni pracownicy folwarczni marzą o emeryturze. Która, jeśli w ogóle będzie, to niska.

Kto wykupi Polskę od emerytów?

Polska praca jest bardzo chora. Jest mordercza (po kilkanaście godzin dziennie) na „elastycznej” umowie (o dzieło, zlecenie, na samozatrudnieniu, często na czarno). Oznacza to, że odkładamy w systemie niewiele. Praca przy tym musi być „tania”, bo niczym innym nie konkurujemy. Oznacza to, że sami na emeryturę też niewiele możemy odłożyć i niewiele odkładamy. Pracodawcy wiedzą, że praca jest u nas wyniszczająca, więc szybko nas zwalniają – znalezienie zatrudnienia w sektorze przedsiębiorstw dla osoby powyżej 55 lat jest w zasadzie niemożliwe. Więc z czego żyć przez te kilka czy kilkanaście lat pomiędzy ostatnią pracą a otrzymaniem emerytury? I z czego żyć, gdy oficjalna emerytura będzie bardzo niska (np. kilkusetzłotowa), a oszczędności (jeśli jakaś instytucja finansowa ich nie zmarnuje na jakiejś polisolokacie lub czymś podobnym) małe? Wychodzi, że jedynym sposobem, by nie umrzeć z głodu i żeby na lekarstwa starczyło, będzie wyprzedaż zgromadzonego majątku.
Bogactwo kraju i narodu to nie tylko przychody, ale także, a może przede wszystkim, zgromadzony majątek. Produkcyjny i nieprodukcyjny. Przewaga tzw. Zachodu nad Polską leży właśnie w majątku. A rosnący z pokolenia na pokolenie majątek to możliwość zaciągania kredytów, budowania firmy czy organizacji „pod zastaw”, możliwość wyposażenia dzieci czy wnuków, np. przez pokrycie kosztów ich edukacji. A jeśli nie będzie na „wiano”? Jeśli babcie i dziadkowie, bo nie będą mieli emerytur lub będą je mieli marne, przejedzą majątek, oddadzą mieszkania w odwróconej hipotece jakimś banksterom (a najcenniejszym mieniem posiadanym przez gros Polaków są mieszkania)? Sprzedadzą złote obrączki, a wszystko, co warte, zastawią w lombardzie? Po to tylko by nie jeść ze śmietników i nie skończyć pod mostem? I jedyne, co po nich zostanie przyszłym pokoleniom, to zaśmierdłe, znoszone ubranie? Czy ktoś tę konsekwencję niskich lub żadnych emerytur, tj. konieczność wyzbywania się majątku, wziął pod uwagę, projektując nasz system faktycznego braku zaopatrzenia emerytalnego? I zastanowił się, kto wykupi Polskę od biednych emerytów?