Hasło „polityka prorodzinna” nie schodzi z ust wielu posłów. Ale twórcy przepisów raz próbują uszczęśliwiać na siłę, innym razem pozostają głusi na podstawowe problemy matek.
Politycy najlepiej wiedzą, czego potrzeba matkom Polkom. Takie przynajmniej można odnieść wrażenie, chociażby analizując pomysł, który zrodził się w Ministerstwie Infrastruktury i Budownictwa. Resort proponuje, by w sklepach i na stacjach benzynowych pojawiły się pomieszczenia do przewijania oraz karmienia dzieci. Pierwsza wersja dokumentu trafiła do uzgodnień w listopadzie 2016 r. Kolejna, z kwietnia tego roku, nakłada taki obowiązek na wszystkie punkty handlowe powyżej 100 mkw. – Murów sklepu nie da się rozciągnąć – przekonuje Waldemar Nowakowski, prezes Polskiej Izby Handlu. A same wywołane do tablicy kobiety? Jednym pomysł się podoba, ale dla większości to wylewanie dziecka z kąpielą. „Fikcyjny problem, fikcyjna pomoc”, „A czy ktoś nas pytał o zdanie?”, „Mam większe potrzeby niż izolatka w centrum handlowym” – komentują. Czego więc dziś oczekują matki, szczególnie te młode stażem? I jak to się ma do rządowych propozycji? Postanowiliśmy o to spytać same zainteresowane. Żadna nie chce rewolucji i specjalnego traktowania. Pewne jest jedno: program 500 plus nie wyczerpał tematu polityki prorodzinnej. Delikatnie mówiąc.

Banki (naprawdę) przyjazne dużym rodzinom

Anna Marcisz, mama czwórki dzieci w wieku od 2 do 11 lat
Reklama
Starsze dzieci chodzą do niepublicznej szkoły. To nie jest nasz kaprys, tylko wymóg sytuacji. Oboje z mężem pracujemy. Mieszkamy w małej miejscowości na Śląsku. I publiczna szkoła w naszej okolicy pracuje w systemie zmianowym. A to oznacza, że jedno z nas musiałoby zrezygnować z pracy i zająć się wyłącznie zawożeniem i odwożeniem dzieci. Mamy marzenie. Chcielibyśmy wybudować dom. Bo na razie mieszkamy na 48 mkw. w mieszkaniu moich rodziców. Dostaliśmy od nich działkę, postawiliśmy fundamenty. Na resztę chcieliśmy wziąć kredyt. W banku usłyszeliśmy, że nie mamy odpowiedniej zdolności. Zmieniło się prawo. Między innymi w efekcie nacisków ze strony Komisji Nadzoru Finansowego w 2016 r. wzrosły miesięczne koszty utrzymania jednego członka rodziny, które banki przyjmują przy obliczaniu zdolności kredytowej. Dziś wynoszą ok. 800 zł. Usłyszałam, że sprawa wyglądałaby zgoła inaczej, gdybyśmy mieli dwoje dzieci. A tak, zdaniem instytucji finansowej, nie starczy nam na spłatę rat. Mam wrażenie, że ten, kto tworzył te paragrafy, kompletnie nie rozumie, jak funkcjonują duże rodziny. Koszty nie rosną o 100 proc. wraz z kolejnym dzieckiem. Ubrania, zabawki, meble są przechodnie.
Paradoks naszej sytuacji polega na tym, że jesteśmy zbyt biedni lub zbyt majętni. Za dobrze zarabiamy, by otrzymać jakąkolwiek pomoc od państwa. Zresztą nie po to z mężem harujemy od rana do nocy, by wyciągać rękę po świadczenia. Czasem myślę, że samodzielność nie jest w cenie, że powinnam zrezygnować z pracy. Wtedy nasze dochody spadłyby, ale moglibyśmy ustawić się w kolejce do MOPS-u. Dla mnie oznaczałoby to jednak przekreślenie planów życiowych. Zajmuję się analizami statystycznymi w badaniach medycznych. Gdybym wypadła z rynku na kilka lat, nie miałabym po co wracać do zawodu. Za szybko zachodzą w nim zmiany, pojawia się specjalistyczna wiedza.
Dziś, żeby zyskać wiarygodność banku, powinniśmy zarabiać przynajmniej 2 tys. zł więcej. To nierealne. Patrzymy więc na niszczejące fundamenty i, prawdę mówiąc, płakać się chce. Bo jakiegokolwiek wyboru dokonamy, nie przybliżymy się do swoich marzeń. Modlimy się o cud i wierzymy, że Bóg znajdzie wyjście z tej sytuacji.
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP