Nawyku głosowania nie traktuję w kategoriach conradowskiego obowiązku. Ale zgadzam się z tymi, co twierdzą, że polityka upomni się o nas.
W przedostatni weekend przed wyborami pogoda kojarzyła się w Warszawie nie z październikiem, lecz ze schyłkowym latem. Na Trakcie Królewskim tłumy młodych ludzi łapały ostatnie chwile beztroski w kawiarnianych ogródkach. Ta radosna młodzież to jedna ze zgryzot obecnej opozycji. Dlaczego się nie angażuje? Nie chce cierpieć wraz z zagrożoną praworządnością?

Kto zły, kto dobry?

Owe bachanalia nie muszą być miłe także dla drugiej strony politycznej sceny. Część tych młodych ludzi nie zagłosuje pewnie w wyborach, jednak spora grupa w ramach naturalnego odruchu poprze kandydata Koalicji Obywatelskiej (KO) Rafała Trzaskowskiego. W stolicy bowiem już od kilkunastu lat głosowanie na obóz bardziej liberalny stanowi sposób na zamanifestowanie własnego statusu. W drugiej turze wyborów prezydenckich w 2015 r. w Warszawie wygrał Bronisław Komorowski – z 65-procentowym poparciem.
I można wobec takiej postawy zgłaszać pretensje. Czy partia Trzaskowskiego nie odpowiada za dopuszczenie do tego, co sama Hanna Gronkiewicz-Waltz nazwała działaniem „grupy przestępczej w ratuszu”? Czy nie ma innych powodów do porachunków z platformerskimi urzędnikami, takich jak choćby uleganie w wielu wypadkach lobby deweloperskiemu, czego spektakularnym przykładem jest plan nowej zabudowy rejonu ulicy Poznańskiej?
Reklama
Tylko że demokracja nie polega na odkrywaniu gdzieś w kosmosie tego, kto ma rację. Pomińmy już prosty fakt: część warszawskich wyborców jest wobec tych dylematów obojętna. Jednak ktoś musi się z wyborcami komunikować. Czy PiS, Zjednoczona Prawica, umie rozmawiać z warszawiakami?