Olga Tokarczuk otrzymała nagrodę literacką Man Booker International Prize za powieść „Bieguni”. Ściślej rzecz ujmując: otrzymała ją na spółkę z brytyjską tłumaczką „Biegunów” Jennifer Croft. W związku z tym wydarzeniem – w istocie niezwykłym, bo trudno mi sobie przypomnieć, kiedy ostatnio nagrodzono polską prozę jakimś liczącym się globalnie wyróżnieniem – pojawiło się wiele rozmaitych wątpliwości i pytań.
Czy ta nagroda naprawdę jest tak prestiżowa, jak powtarzają media? Skąd się bierze jej wysoka ranga? Dlaczego w aktualnej formule funkcjonuje dopiero od paru lat? I z jakiego powodu nagrodzono książkę, która w Polsce ukazała się przed ponad dekadą?
Zacznijmy od pierwszej kwestii – owszem, Man Booker International Prize jest prestiżowa; mówi się, że to jedyna obecnie międzynarodowa nagroda literacka, która w przyszłości, nawet całkiem bliskiej, może stanowić realną konkurencję dla Nobla. Nobel ma kłopoty, tu (jeszcze) ich nie ma.
Genealogia tego wyróżnienia okazuje się nieco skomplikowana – jest ono bowiem dziedzicem dwóch różnych nagród. Pierwsza z nich to przyznawana w latach 1990–2015 (z pięcioletnią przerwą liczoną od roku 1996) Independent Foreign Fiction Prize, czyli ustanowiony przez brytyjski dziennik „The Independent” laur za zagraniczną powieść lub zbiór opowiadań wydane w Wielkiej Brytanii. Nagroda ta borykała się z problemami finansowymi – po pięcioletnim zawieszeniu wznowiono ją przy wsparciu rządu brytyjskiego – i nigdy też nie zyskała wystarczająco szerokiego rozgłosu. W innym wypadku wiedzielibyśmy wszyscy, że dwukrotnie na krótkiej, sześcioosobowej liście nominowanych znalazł się Paweł Huelle (w 2006 r. za „Mercedes-Benz” i w roku 2008 za „Castorpa”). Tak czy owak, podstawowa reguła owego wyróżnienia polegała na tym, że za zwycięzców konkursu uznawano w równej mierze autora i tłumacza książki.
Reklama