Polacy na wakacjach prześcigają się w wymyślaniu absurdalnych próśb, życzeń i reklamacji. Na Malediwach klientka skarżyła się, że podczas przypływu, żeby wejść na hamak, musiała zamoczyć nogi.
Na ten pomysł wpadła, kiedy zatrudniła się w biurze SkyClub (upadło w 2012 r.). Była pilotką wycieczek i wracała z polską grupą z Turcji. – Kiedy po dotarciu na lotnisko okazało się, że samolot ma duże opóźnienie, a potem, że w ogóle tego dnia nie poleci, rozwiozłam prawie 200 osób do pobliskich hoteli. Żeby mogli się odświeżyć, przebrać, coś zjeść. I się zaczęło. Awantura za awanturą – przypomina sobie Kinga Nowak, z turystyką związana od ponad 10 lat. Jedni chcieli zmieniać hotel („Wywiozła nas pani na koniec świata!”), inni – pokoje („To skandal! Widziała pani ten widok z okna?!”). – Tłumaczenia, że to sytuacja awaryjna i lepiej czekać w hotelu niż na lotnisku w ogóle do nich nie trafiały. To wtedy razem z koleżanką stwierdziłyśmy, że takie sytuacje trzeba opisać – opowiada.

Rosolaki na walizkach

Takich jak one jest w Polsce więcej: zamknięta grupa na FB, którą utworzyły, liczy teraz ponad 5 tys. członków, głównie pilotów wycieczek, animatorów i rezydentów. Stale dopisują nowe opowieści, a co jedna, to lepsza.
Bo na wakacjach Polacy do rezydentów potrafią dzwonić w różnych sprawach. „Jeden z gości zapytał mnie, czy aby zmienić ustawienia klimatyzacji, musi połączyć się z internetem. Aż mnie zamurowało” – opisuje Marta Zarychta. Natalia Podolska usłyszała: „Proszę panią, proszę zwrócić uwagę obsłudze muzeum, że na eksponatach jest kurz. Płacimy, zwiedzamy, a tu syf! A poza tym, dlaczego w chrzcielnicy nie ma wody?!” (pisownia oryginalna – red.). „Pomijam telefony w środku nocy, bo ktoś zgubił klucz lub nie pamięta numeru pokoju, lub nad ranem, bo ktoś zabłądził w miasteczku i nie może trafić do hotelu. Lub inne pijackie interwencje, w których brałam udział jako tłumacz… Czy telefon: gdzie można kupić spinkę do włosów lub to wino w kartonie, które piją sąsiedzi na balkonie obok” – to już Katarzyna Koper.
Reklama
Polacy do rezydentów zgłaszają też uwagi osobiście. „Nowy przylot, spotkanie informacyjne. Kończąc pytam: – Czy macie Państwo jakieś pytania? – Tak – odpowiada śmiertelnie poważnym tonem jedna z turystek – dlaczego w katalogu nie piszecie o tym, że tu są komary?”. Albo taka sytuacja: „Młoda dziewczyna przymierza się do zważenia swojego bagażu na wadze przy recepcji. I nagle pada jedno z ciekawszych pytań w mojej dotychczasowej kolekcji: – Czy ta waga pokazuje w polskich kilogramach?”.
Z wpisów na zamkniętej grupie na FB oraz opowieści zasłyszanych od tych, którzy zgodzili się ze mną porozmawiać, wyłania się obraz (części) krajowych turystów: zagubionych, roszczeniowych i skorych do awantury. Gdy chodzi o zgłaszanie absurdalnych próśb, życzeń i reklamacji, Polacy są bardzo kreatywni. Dlatego, kiedy zapytać o najczęstsze określenia, jakie padają w branży pod ich adresem, to słychać m.in.: „pachoły” – bo gorszy sort, „stonka” lub „stado” – bo są jak plaga, „sandałowcy” i „all inkluzmi” – nadal przed nimi dużo nauki, a także „rosolaki” – typ niedzielny, zjadł domowy obiad, a teraz jazda na wakacje.