Z przerażeniem obserwuję rozwój debaty parlamentarzystów nad projektem antykryzysowym, dotyczącym spłat przez Skarb Państwa kredytów hipotecznych za osoby, które stracą pracę. W uszach wyborców - szczególnie tych, którym udało się zdążyć z uzyskaniem kredytu hipotecznego - brzmi to fantastycznie. Ale to tylko pierwsze wrażenie.
Rozważmy tę kwestię dokładniej, w wielu aspektach. Zacznijmy od tego, że premier najwyraźniej nie zna oferty kredytowej. Banki od kilku lat proponują klientom ubiegającym się o kredyt hipoteczny wykupienie ubezpieczenia od ryzyka utraty pracy. Tu oczywiście trzeba uważać - co się kupuje: czy rzeczywiście opłacenie składki i wykupienie polisy danej firmy ubezpieczeniowej zadziała, w sytuacji kiedy pracę stracimy; ale to już inny problem. Faktem jest, że przed skutkami bezrobocia można się zawczasu zabezpieczyć, nie czekając na cudowne ocalenie, że ktoś za nas będzie spłacał zadłużenie.
Czas na kolejne argumenty - w mojej opinii rząd powinien skoncentrować się na zwalczaniu przyczyn, a nie skutków. Trzeba stworzyć program pomocy firmom, które wpadną (nie z własnej winy) w tarapaty, a te wtedy nie będą zwalniać pracowników. W tej chwili takich działań ze strony rządu nie widzę.

Płaczą, ale spłacają

Reklama
Przyjrzyjmy się - jak wygląda w Polsce dziś spłacalność kredytów hipotecznych. Lepiej niż bardzo dobrze - ze spłatami zalega ok. 1-1,5 proc. kredytobiorców. Zadajmy sobie pytanie - dlaczego tak jest? Przecież i w czasach prosperity sporo ludzi traciło pracę, czasem też dotykały ich inne sytuacje losowe (choroba, wypadek) wpływające na problemy z utrzymaniem płynności finansowej. Powodem tego jest coś, co można określić jako wymuszona odpowiedzialność kredytobiorcy odwołująca się do motywacji: straciłem pracę, ale nie mogę stracić mieszkania!
Spłacając kredyt hipoteczny, którego zabezpieczeniem jest nasz dom rodzinny, wiemy, że w razie kłopotów finansowych nie ma zmiłuj, znikąd pomocy. Jeśli zalegamy ze spłatą kilka miesięcy, bank będzie chciał wyegzekwować swoje należności - z pomocą komornika z kredytowanej nieruchomości. Stracimy w ten sposób nie tylko możliwość uzyskania w przyszłości jakiejkolwiek bankowej pożyczki, ale także dach nad głową. W efekcie nasi rodzimi kredytobiorcy posłusznie przynoszą na czas pieniążki do banku, także wtedy kiedy wpadają w tarapaty finansowe.
Jakie będą konsekwencje - w tym aspekcie - wprowadzenia pomysłu premiera w życie? Jeśli przyzwyczaimy kredytobiorców, że można wykręcić się od spłaty zobowiązań wobec banków, to za pewien czas możemy mieć w Polsce tę samą sytuację, jaka zaistniała w USA, czyli załamanie się rynku kredytów hipotecznych.
Jeśli dziś kredytobiorca traci pracę, staje na głowie, aby znaleźć nową - głównie po to, aby za chwilę nie wylądować z rodziną pod mostem. Może zdecydować się na pracę za mniejsze pieniądze albo na stanowisku nieodpowiadającym jego kwalifikacjom. Ta determinacja oczywiście zniknie, jeśli damy temu człowiekowi rybę, a nie wędkę i raty będą spłacane przez Skarb Państwa. W tej sytuacji pogorszy się znacznie spłacalność kredytów hipotecznych.

Banki przykręcą śrubę

Spójrzmy więc na ten temat z innej strony - jak na ten fakt zareagują banki? Nietrudno się domyślić - jeszcze bardziej przykręcą śrubę, a ograniczenia będą w pierwszej kolejności dotyczyć osób mniej majętnych, słabiej zarabiających. A ponieważ właśnie ta grupa ma być celem obrony (rząd według swoich deklaracji nie będzie przecież spłacał kredytów za ludzi bogatych!), w efekcie będzie to dla chronionej populacji niedźwiedzia przysługa.
Z niskimi czy przeciętnymi dochodami nie dostaniemy kredytu hipotecznego w żadnym banku, przez co nigdy nie dorobimy się własnego mieszkania. Skoro więc zmniejszy się - jeszcze bardziej i to znacząco - grupa osób, które mogą stać się nabywcami własnego M, jak to wpłynie na branżę deweloperską, która już w tej chwili jest na skraju przepaści?
Dzięki pomysłowi rządu branża ta za parę miesięcy zrobi śmiały krok naprzód. Bo jeszcze bardziej spadnie liczba kupujących ze względu na kolejne ograniczenia dostępności do kredytów. Kłopoty i liczne upadłości deweloperów przełożą się oczywiście na problemy w branżach pokrewnych - usług i produkcji materiałów budowlanych.
Spójrzmy na tę kwestię jeszcze inaczej, z pozycji pracodawcy. Otóż takie rozwiązanie jest amoralne! Wyobraźmy sobie, że zatrudniamy na podobnych stanowiskach dwóch pracowników. Pierwszy pracuje bardzo dobrze, a drugi zaczął sobie w pewnym momencie robić z pracy żarty. Obaj spłacają kredyty hipoteczne. W efekcie zwalniamy pracownika nr 2, na co słyszymy jego radosny okrzyk: Hurra! Straciłem pracę!
Cóż się dalej dzieje z tą osobą? Ów osobnik przechodzi sobie na zasiłek dla bezrobotnych, pracuje na czarno (być może w naszej konkurencji!), a rząd... spłaca za niego kredyt. Czy powielanie takiego rozwiązania nie jest kuszące? Ile nadużyć możemy spodziewać się ze strony obecnych kredytobiorców, aby załapać się na 12 rat wakacji od kredytu? A wiadomo, że Polak potrafi...

Koszty będą spore

Zadajmy sobie jeszcze pytanie ile to będzie faktycznie nas kosztowało? Oczywiście koszty realizacji projektu to nie tylko spłaty rat za bezrobotnych kredytobiorców. Biorąc pod uwagę, że liczna grupa cwaniaków ucieknie szybko do szarej strefy, aby się na tę ulgę załapać, dojdą jeszcze wypłacane dla nich zasiłki dla bezrobotnych. A budżet straci z kolei wpłaty na ZUS i podatki od dochodów tych osób. Ale to oczywiście nie wszystkie koszty - ile osób i dodatkowych etatów (płatnych z budżetu) będzie potrzeba do obsługi tej akcji? Tysiące podań będą wpływać z całej Polski, trzeba będzie je rozpatrywać, weryfikować, ustalać z bankami zasady spłaty. Ogromna, niewyobrażalna administracja, a do tego - niepotrzebne zamieszanie w bankach.
Krótkie podsumowanie: intencje rządu może są i dobre, ale konsekwencje wprowadzenia nowej ulgi kredytowej fatalne i nieobliczalne w skutkach.