Miasta potrzebują gigantycznych pieniędzy na transport, drogi czy inwestycje. Ponieważ własnych pieniędzy mają za mało, zaciągają pożyczki. Mogą to robić od początku lat 90., pod warunkiem że ich długi nie przekroczą 60 proc. dochodów lokalnego budżetu. Ewentualnie koszty obsługi zadłużenia mają się zmieścić w 15 proc. środków miejskiej kasy.
Jak to teraz wygląda? Długi Warszawy to dziś ok. 44 proc. jej dochodów (4,3 proc. stanowią koszty jego obsługi), Poznania ok. 39 proc. (koszty to 5,4 proc.), a Gdańska ok. 40 proc. (3,4 proc.). O wiele gorzej jest w Krakowie. Tam wskaźnik zadłużenia sięga 58,6 proc., a koszty obsługi długu 13,6 proc. wpływów miasta. Fatalnie wygląda Wrocław: zadłużenie to 59,7 proc.
Samorządowcy są optymistami. Według szacunków Krakowa tegoroczne dochody budżetu (3,25 mld zł) i plany zwiększenia zadłużenia o 204 mln zł (do 1,9 mld zł) uda się zrealizować, nie łamiąc ustawowych granic. Problem w tym, że założenia może pokrzyżować spowolnienie gospodarcze. Powód: budżety samorządowe są zasilane przede wszystkim dzięki udziałowi we wpływach państwa z podatku od dochodów osobistych (PIT) oraz firm (CIT).
Tymczasem przybywa bezrobotnych, a zyski firm spadają. W przypadku balansującego na granicy Krakowa i Wrocławia wystarczy zmniejszenie dochodów o parę procent, by w mieście pojawił się komisarz.
Ustanawia go minister spraw wewnętrznych i administracji. Decyzji nie musi jednak podjąć automatycznie, natychmiast po przekroczeniu limitów. Jak informuje Wioletta Paprocka, rzecznik prasowy MSWiA, odstępuje się od tego, dopóki miasto funkcjonuje sprawnie.
Samorządowcy zapewniają, że nie będzie katastrofy. – Przewidujemy cięcie wydatków niezwiązanych z obligatoryjnymi zadaniami miasta – mówi Monika Chylaszek-Jarosz z biura prasowego urzędu miasta Krakowa. Czy tak się stanie, będzie można przekonać się już niedługo, bo gospodarka hamuje w szybkim tempie.