Wiele osób zwykło się zaśmiewać z absurdalnej nieefektywności Związku Radzieckiego, gdzie duża część pracowników jedynie udawała, że wykonuje pożyteczną pracę. Tymczasem dziś podobny model staje się rzeczywistością w rozwiniętych gospodarkach Zachodu. Nie dziwmy się zatem, że spada produktywność - pisze Mark Buchanan.

Wraz z nadejściem sezonu wyników warto zadać pytanie: czy firmy tworzą dziś taką samą wartość, jaką tworzyły kiedyś?

Jednym z dowodów na to, że już nie, jest istotny spadek skali tworzenia firm w USA w ciągu ostatnich kilku dekad. Ekonomiści Peter Orszag oraz Jason Furman pokazują, że inwestycje i innowacje ustąpiły miejsca dochodom osiąganym dzięki rozmaitym rentom. Czynniki polityczne także w coraz większym stopniu odgrywają główną rolę w osiąganiu zysków, ponieważ nowe prawa i regulacje pomagają starym firmom. To kolejny przykład działania wbrew efektywności ekonomicznej.

O co wobec tego chodzi? Zaskakująca i jednocześnie jedna z najbardziej przekonujących odpowiedzi na to pytanie pochodzi od antropologa, który badał społeczne i psychologiczne funkcje, jakie pełni dziś praca w gospodarce opartej na wiedzy. W swoim rozumowaniu wyszedł poza perspektywę ekonomiczną. Chodzi o Davida Graebera z London School of Economics. Badacz ten w swojej ostatniej książce "Bullshit Jobs" przekonuje, że dominujące w naszym społeczeństwie mity na temat efektywności kapitalizmu przysłaniają nam pewien istotny fakt: że duża część rzeczywistości gospodarczej to efekt walki o władzę i status, która nie pełni żadnej funkcji ekonomicznej.

Oczywiście pomysł, że biznes wcale nie musi być ekonomiczny, nie jest nowy. Trzydzieści lat temu ekonomista William Baumol zasugerował, że przyszłość kapitalizmu może należeć do nieproduktywnych firm, które wykorzystują swoją władzę i wpływy, aby osiągać korzyści, niekoniecznie przy tym dając coś dobrego społeczeństwu. Badacz ten obawiał się wzrostu liczby nieproduktywnych przedsiębiorców, którzy kupują swoich rywali lub wykorzystują prawo i regulacje, aby stłumić konkurencję, jednocześnie pasożytując na produktywnych częściach gospodarki. Niedawno ekonomiści Robert Litan oraz Ian Hathaway przedstawili dowody, które zdają się dokumentować taki trend, szczególnie na przestrzeni ostatnich 30 lat.

Reklama

Trwa ładowanie wpisu

Rzecz jasna kryzys finansowy z 2008 roku raczej rozbił przeświadczenie, że nowoczesne rynki są modelami gospodarczej efektywności i tworzą wartość. Duża część rzekomo wyrafinowanej inżynierii finansowej jedynie ukrywała część ryzyka oraz chowała je przed niczego nie podejrzewającymi inwestorami, tymczasem w rzeczywistości zwiększała ryzyko systemowe (pomimo, że w założeniu miała robić zupełnie co innego). W przeglądzie rynków finansowych z 2012 roku, który był finansowany przez rząd Wielkiej Brytanii, stwierdza się, że duża część sektora finansów opiera się na bezsensownej grze o sumie zerowej, która zabierała inwestycje pożytecznym przedsiębiorstwom.

Ale nawet poza sektorem finansów, w przypadku dużej części dzisiejszych firm chodzi nie tyle o stworzenie wartości ekonomicznej, ile o zdobycie większego udziału w istniejącym bogactwie. Ekonomista z MIT Xavier Gabaix udowodnił, że najbogatsze jednostki w ciągu ostatnich lat tak wypaczały pole gry ekonomicznej na swoją korzyść (poprzez m.in. lepszy dostęp do informacji, dostęp do usług prawnych i optymalizacji podatkowej), że były w stanie zgarnąć większą część dochodów pochodzących z produktywnej pracy.

Luigi Zingales twierdzi, że zachowanie firm zmieniło się, odkąd stały się tak wielkie. Duże firmy widzą dziś, że mogą wpływać na polityków poprzez finansowanie ich kampanii wyborczych lub lobbing, co zabezpiecza ich przewagi ekonomiczne.

Szczególnym wkładem Davida Graebera z London School of Economics jest wplecenie tych wszystkich zmian w ludzką historię i wyjaśnienie, dlaczego, z antropologicznego punktu widzenia, nie są one tak bardzo zaskakujące. W eseju sprzed pięciu lat Graeber twierdził, że nawet 30 proc. miejsc pracy w gruncie rzeczy nie przynosi żadnego pożytku społeczeństwu. Można byłoby to uznać za nieprzyjemny zarzut, gdyby nie fakt, rzeczywiście duża część ludzi uznaje, że wykonywana przez nich praca jest bezwartościowa. W brytyjskim sondażu z 2015 roku 37 proc. ankietowanych uznało, że ich praca „nie wnosi społeczeństwu niczego istotnego”. Późniejsza ankieta z Holandii potwierdziła te wyniki, z tym, że odsetek osób przekonanych o wykonywaniu bezwartościowej pracy wyniósł aż 40 proc.

Być może bardziej zaskakująca jest natura tych „bezużytecznych prac” (bullshit jobs), jak nazywa je Graeber. Otóż nie dotyczą one sektora edukacji czy usług komunalnych, ale w większości znajdują się w sektorze profesjonalnych usług dla firm. Od czasu napisania swojego eseju Graeber otrzymuje wiadomości od tysięcy osób, które potwierdzają jego badania: ludzie ci czują, że wykonywane przez nich prace są bezsensowne, a ich eliminacja nie oznaczałaby żadnej szkody dla społeczeństwa. Ludzie ci pracują przeważnie w działach human recources, public relations, lobbingu, telemarketingu lub finansach, bankowości, konsultingu, prawie. Oczywiście, ani Graeber, ani nikt inny nie może ostatecznie ocenić, które prace są pożyteczne, a które nie, ale ludzie, którzy właśnie tak oceniają swoją własną pracę, zazwyczaj reprezentują sektor usług.

Weźmy pod uwagę przypadek Erica, absolwenta historii, który został zatrudniony po to, aby nadzorować rozwój projektu związanego z oprogramowaniem, mającym rzekomo poprawić koordynację pomiędzy różnymi grupami w firmie. Dopiero po kilku latach Eric odkrył, że jego stanowisko pracy zostało stworzone z inicjatywy jednego z partnerów firmy, ale wielu innych było przeciw i co więcej, przez lata sabotowali projekt nadzorowany przez Erica. Jego praca oraz podwładni byli elementem bezużytecznego wysiłku, mającego na celu wprowadzenie zmian, których większość osób w firmie nie chciała.

Innym przykładem, który Graeber zamieszcza w swojej książce, to starszy menedżer w jednej z dużych firm rachunkowych, który jest zatrudniany przez banki. Jego celem jest nadzór nad wypłatami środków na roszczenia z tytułu niewłaściwie sprzedanych polis ubezpieczeniowych. Firma, jak przyznał ów menedżer, celowo wprowadziła księgowych w błąd i obarczyła ich zadaniami niemożliwymi do wykonania w określonym czasie tak, że umowy musiały zostać przedłużone. Innymi słowy praca ta celowo została tak stworzona, aby zasysać dużą część dostępnych środków do firmy rachunkowej. Ta z kolei działała jak maszyna do wysysania funduszy, którą zlokalizowano pomiędzy funduszami, a zamierzonymi odbiorcami.

Graeber uważa, że te przykłady są bardzo typowe, zaś tego typu miejsca pracy powstają w naturalny sposób wtedy, gdy wywiązuje się menedżerska rywalizacja o wpływy, status i kontrolę nad zasobami.

To wszystko znajduje się bardzo daleko od prawdziwego kapitalizmu, jak uważa Graeber, i w gruncie rzeczy bardziej przypomina klasyczny, średniowieczny feudalizm. Duża część tego, co dzieje się we w współczesnych korporacjach, w mniejszym stopniu dotyczy prawdziwego rozwiązywania problemów, a w większym politycznych procesów zdobywania kontroli nad przepływami zasobów. W efekcie powstają miejsca pracy, które w niewielkim stopniu pełnią funkcje ekonomiczne (jeśli jakiekolwiek) i mają sens tylko z perspektywy szukania renty i relacji władzy.

Wiele osób zwykło się zaśmiewać z absurdalnej nieefektywności Związku Radzieckiego, gdzie duża część pracowników jedynie udawała, że wykonuje pożyteczną pracę. Tymczasem dziś podobny model staje się rzeczywistością w rozwiniętych gospodarkach Zachodu.

Z tej perspektywy możliwe jest, że zupełnie błędnie myślimy o nowoczesnym świecie biznesu. I być może spadająca produktywność nie powinna być zaskoczeniem. Okazuje się bowiem, że wiele firm myśli przede wszystkim o maksymalizacji zysków, a niekoniecznie o rozwiązywaniu rzeczywistych problemów.

>>> Czytaj też: Buchanan: Czy wzrost gospodarczy nas zabije?