Bywały już najróżniejsze pomysły na uzdrowienie naszej zamotanej w toksyczne pseudodebaty demokracji. Na poziomie systemowym pojawiła się ostatnio propozycja rozmowy o zmianie ustroju Polski na bardziej zdecentralizowany, co mogłoby zapobiec pogrążaniu polityki centralnej w jałowych sporach ideologicznych i pozwoliłoby się nam efektywniej zająć kwestią obronności czy polityką zagraniczną.
Wielu wygłaszało też pomysły na to, jak uzdrowić debatę publiczną poprzez transformację mediów, w których się ona odbywa, albo wręcz przez ograniczenie udziału w niej na zasadzie jakiegoś rodzaju cenzusu.
Ten ostatni sposób ma długą historię, która sięga starożytności. Także dziś takie cenzusy działają, choć najczęściej są sankcjonowane zwyczajem, a nie prawem. Dzieci zasadniczo nie uczestniczą w debacie publicznej, chyba że w specjalnych przypadkach (ostatnio takim przypadkiem jest młodzieżowe wzmożenie w sprawach klimatycznych). Prócz pewnego wieku, wymagamy też spełnienia kilku innych warunków, by w ogóle angażować się z kimś w publiczne spory – na przykład tego, by rozmówca był w pełni władz umysłowych czy był we właściwy sposób uwikłany w daną kwestię (nie będziemy, na przykład, rozmawiać o dystrybucji czystej wody na Ziemi z kosmitą, który od wody ginie, a jego rasa chce podbić naszą planetę i wyeliminować ludzkość).
A dziś chcę zaproponować, z lekkim tylko przymrużeniem oka, najważniejszy według mnie warunek uczestnictwa w debacie publicznej, jaki kiedykolwiek został sformułowany. Jest on na tyle ogólny, że spełniać go mogą ludzie prawie każdej proweniencji ideologicznej, i na tyle efektywny, że ostracyzm ludzi, którzy go nie spełniają, radykalnie podniósłby poziom wszelkich naszych dyskusji. Cechę uprawniającą do uczestnictwa w deliberacji chcę nazwać „poruszalnością”; ci, których chcę wykluczyć, to „nieporuszalni”. Niech żyją poruszalni, niech ginie nieporuszalność we wszelkiej swojej formie!
Reklama
Zanim wyjaśnię, co oznacza „poruszalność”, przytoczę zagwozdkę nawiązującą do pewnego tekstu filozoficznego. Powiedzmy, że Jaś i Staś chcą zabić premiera fikcyjnego kraju Rolandia. Obaj mają broń i obaj ruszają na dożynki, gdzie premier ma wygłosić przemówienie. Plany Jasia dyktowane są zemstą – premier bowiem uwiódł jego żonę. Plany Stasia nie są dyktowane niczym specjalnym, poza tym, że nienawidząca premiera mafia wszczepiła mu do mózgu czip, który nim steruje. W tej chwili Staś zionie nienawiścią do premiera i dzierży w dłoni colta, pędząc na dożynki, bo tak właśnie ów czip na niego działa.
Czym różnią się Jaś i Staś? Na pewno wieloma rzeczami, włączając w to sposób, w jaki byliby za swój czyn moralnie odpowiedzialni. Ale najważniejsza różnica to taka, że Jasia, przynajmniej teoretycznie, można odwieść od zamierzonego czynu, pokazując mu, że jego zamiary są oparte na nieprawdziwych lub nieakceptowalnych przesłankach. „Jasiu!” – można krzyknąć – „Premier wcale nie uwiódł twojej żony; to był minister zdrowia!”. Jaś, usłyszawszy taki powód, prawdopodobnie odstąpi od realizacji złowieszczego planu. Zaś Staś, który wykrzykuje jakieś tam rzekome przyczyny swojej szarży z pistoletem („Premier to szuja!”), jest na wszelkie takie próby odporny. „Premier pomaga sierotom!” – krzyczymy na przykład, a Staś biegnie dalej. „Bez premiera wróg wejdzie do Rolandii!” – a Staś nic, dalej pała żądzą mordu.
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP