ikona lupy />
DGP
Zarówno prawica, jak i lewica ubolewają dziś nad niskimi standardami i brutalizacją języka polskiej debaty publicznej. Kto jest bardziej winny?
Gdy słyszę tę tezę, zawsze włącza mi się czerwona lampka. Lament nad stanem polskiej debaty publicznej łatwo prowadzi do przerzucania odpowiedzialności za jej rzekomy upadek na konkurentów politycznych. Ocenianie jej przez pryzmat bieżącej polityki utrudnia jednak rozpoznanie problemu. W Polsce nigdy nie było dobrze z debatą publiczną. Nie mamy związanej z nią tradycji, co nie jest zaskakujące, biorąc pod uwagę krótką historię naszej demokracji.
Ale obie strony chętnie mówią o końcu epoki, w której kluczową rolę odgrywały autorytety, tak jakby jeszcze kilkanaście lat temu było zupełnie inaczej.
Reklama
Często z nostalgią wspominamy wielkie intelektualne, eleganckie dyskusje. Zapominamy o tym, że rozmowy o Polsce prowadzone przez Czesława Miłosza, Zbigniewa Herberta czy Jana Józefa Lipskiego miały ekskluzywny charakter i w gruncie rzeczy trafiały do wąskiej, elitarnej grupy odbiorców. Aby debata była rzeczywiście publiczna, potrzeba do tego demokracji. Niestety demokracja nie gwarantuje wysokiej jakości debaty. Daje jedynie potencjalną możliwość wypowiedzenia się wszystkim zainteresowanym, a chętniej i śmielej korzystają z niej ci, którzy nie mają wiele wartościowych treści do zakomunikowania. Ale to ich przekaz jest lepiej słyszalny. Na szczęście debata publiczna jest wyposażona w demokratyczne mechanizmy kontroli, dzięki którym zwaśnione strony jeszcze się nie pozabijały.
Ze strony środowisk liberalnych często padają zarzuty, że rządy prawicy uniemożliwiają prowadzenie prawdziwej debaty publicznej. Zgadza się pani z taką opinią?
Wielu osobom się wydaje, że przed PiS było lepiej, ale to nieprawda – przynajmniej jeśli chodzi o komunikację publiczną. Proszę sobie przypomnieć, jak wyglądały pierwsze sejmowe dyskusje dotyczące aborcji, toczące się na początku lat 90. Gdybyśmy sięgnęli do stenogramów tamtych rozmów, to znaleźlibyśmy tam zasoby ideologiczne podobne do tych, które oburzają dzisiaj stronę liberalną i lewicową. Nie bronię obecnego kształtu debaty – chciałabym tylko zwrócić uwagę na to, że ona nigdy nie była w stanie sprostać wyobrażeniom, które czerpiemy od zachodnich filozofów sfery publicznej. Ci natomiast zajmowali się głównie tym, jak debata powinna wyglądać, a nie jak wygląda w ich krajach. Nie jesteśmy społeczeństwem wyjątkowo niezdolnym po porozumienia się. Z podobnymi problemami co my mierzą się demokratyczne państwa Europy Zachodniej. W naszym przypadku dużą rolę odgrywa jednak lokalna specyfika.
Na czym ona polega?
Część naszych problemów wynika z tego, że żaden obóz polityczny po roku 1989 r. nie był w stanie w przekonujący sposób zdefiniować miejsca Polski w Europie, a także miejsca poszczególnych grup społecznych w polskim społeczeństwie. Współcześnie podstawową oś polskiej debaty publicznej wyznaczają napięcia między zachodnim centrum a wschodnimi peryferiami. Dotyczą one różnic między rozwiniętymi gospodarczo i stabilnymi demokracjami a krajami rozwijającymi się, aspirującymi do idealizowanej zachodniej jakości życia społecznego, jak i różnic wewnątrz społeczeństw, a więc między klasami i grupami społecznymi – tymi dobrze radzącymi sobie w kulturze liberalnych wartości i kapitalizmie oraz tymi doświadczającymi deprywacji materialnej, ale pielęgnującymi symbole zbiorowej godności.

Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym, weekendowym wydaniu DGP.

Magdalena Nowicka-Franczak doktor socjologii, pracuje w Zakładzie Badań Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Łódzkiego, zajmuje się analizą dyskursu publicznego i pamięcią zbiorową

>>> Polecamy: Na szczęście Kościół w Polsce jeszcze nie decyduje o tym, czy film powstanie [WYWIAD]