Ceremonia odbędzie się w Białym Domu, a więc zapewne w jego obecności, ale umowy nie podpiszą przywódcy obu państw, jak pierwotnie zakładano, lecz główni negocjatorzy. Po to właśnie chiński wicepremier Liu He, zaufany Xi Jinpinga, udał się do Waszyngtonu.

Trump zapowiedział też, że w celu przygotowania drugiej fazy tego porozumienia osobiście ponownie uda się do Chin, ale nie podał kiedy. Można domniemywać, że w trakcie rozpoczętej już kampanii wyborczej (zdominowany przez republikanów Senat zadba, by wszczęta procedura impeachmentu upadła) raczej do tego nie dojdzie.

Odmienne kalkulacje

Pod polityczną presją amerykańskiemu prezydentowi potrzebny jest sukces gospodarczy. Nie będzie go w trakcie ostrej walki z drugą największą gospodarką na globie, na dodatek mocno z amerykańską sprzężoną w ramach łańcuchów dostaw.

Trzeba też wspierać swój elektorat, czyli amerykańskich producentów (nie tylko soi czy towarów rolnych lub traktorów) i tamtejsze małe firmy dotychczas z relacji z Chinami żyjące. Natomiast wśród wielkich koncernów w Chinach inwestujących lub zaangażowanych, aż po Teslę Elona Muska, która ostatnio zbudowała największą na świecie fabrykę samochodów elektrycznych pod Szanghajem, należy neutralizować niezadowolenie i złość z traconych pozycji.

Te kalkulacje, w dużej mierze o charakterze wyborczym, choć też ściśle gospodarcze, nałożyły się na oceny i wyliczenia chińskie, związane z tamtejszym spowolnieniem gospodarczym, przewidujące obniżenie wzrostu PKB o 0,5 a nawet 0,8 pkt. proc.

O nadchodzącym spowolnieniu przekonane są nie tylko władze chińskie, ale też najważniejsze ośrodki badawcze na świecie i agendy ONZ. Przykładowo, MFW w swoim regularnym raporcie „Economic Outlook” już wiosną 2019 r. przewidywał, iż w wyniku tego starcia gospodarczych gigantów światowy wzrost ulegnie spowolnieniu, z 3,6 do 3,3 proc., jeśli nie więcej.

"Obustronne kalkulacje Amerykanów i Chińczyków sprawiły, iż doszło do porozumienia."

Te obustronne kalkulacje sprawiły, iż doszło do porozumienia, które ma być podpisane. Zgodnie z jego literą: Chiny zgodziły się w ciągu najbliższych dwóch lat zakupić dodatkowe towary i usługi amerykańskie na sumę 100 mld dol., w tym co najmniej 40 – 50 mld będzie przeznaczone na zakup artykułów rolnych. Będzie to poważny skok z obecnych 10 mld, a zarazem pokonanie najwyższego dotychczasowego progu tego importu z USA w wysokości 29 mld dol.

Amerykanie z kolei zrezygnowali z dodatkowych ceł w wysokości 15 proc. na chińskie towary o wartości 160 mld dol., które miały być nałożone od 15 grudnia 2019 r.

Dodatkowo zgodzili się na obniżenie stawki celnej o połowę (z 15 na 7,5 proc.) na import chińskich towarów o wartości 120 mld dol., jakie weszły w życie od września 2019 r. Oznacza to jednak, że wysokie stawki na poziomie 25 proc. będą nadal obejmowały import z Chin w wysokości 250 mld dol., w tym na wysokie technologie, na co wcześniej zwracali uwagę chińscy negocjatorzy. Kwestie te mają być przedmiotem negocjacji w zapowiadanej drugiej fazie tego porozumienia.

Za duży koszt

Jak widać, to nie tyle koniec wojny, lecz klasyczny rozejm. Obie strony policzyły koszty rosnącej od marca 2018 r. eskalacji, a od lipca 2019 r. prawdziwej wymiany ciosów, zakończonej objęciem podwyższonymi cłami całego dwustronnego handlu.

USA nałożyły je na chińskie towary wartości 550 mld dol., a Chiny w odpowiedzi na import z USA wielkości 185 mld dol.

Według obliczeń renomowanego Instytutu Petersona w Waszyngtonie, amerykańskie stawki celne na towary sprowadzane z Chin wzrosły z poziomu 6,7 proc. do 20,7 proc., natomiast w kierunku odwrotnym, na amerykańskie towary dostarczane do Chin z 3,1 w 2017 r. do aż 24,3 we wrześniu 2019 r.


Teraz obie strony zrozumiały, że koszt jest jednak zbyt wysoki. Szacunki amerykańskie, w tym agencji ratingowej Moody’s, mówią nawet o 300 tys. miejsc pracy straconych z powodu tlącego się konfliktu. Wojnę handlową więc rozpoczęto, ale również w jej wyniku, jak zauważono, zaczęli się burzyć zaniepokojeni amerykańscy pracodawcy. Ich interesy również trzeba było wziąć pod uwagę z racji już rozpoczętej kampanii.

W ten sposób, o ironio, nadal zdaje się obowiązywać formuła użyta przez Donalda Trumpa w poprzedniej kampanii wyborczej, zgodnie z którą „Chińczycy dokonali największej kradzieży w historii – i zabrali nam miejsca pracy”. Na dodatek mają roczną nadwyżkę handlową przekraczającą nawet pół miliarda dolarów, jeśli doliczyć ich zyski z innej kradzieży – własności intelektualnej.

To były podstawowe przyczyny w amerykańskich kalkulacjach, by tę wojnę handlową rozpocząć, obok urażonej dumy hegemona, z powodu rosnącej chińskiej asertywności na arenie zewnętrznej, tak wyraźnie ujawnionej w wielce ambitnych, choć nie do końca jasnych i precyzyjnych geostrategicznych projektach budowy dwóch nowych Jedwabnych Szlaków.

Stały więc za tym przyczyny czysto ekonomiczne i handlowe, ale też jak najbardziej strategiczne i walka o pozycję najsilniejszego na globie.

Z kolei Chińczycy, którzy tej wojny nie chcieli i jak katarynka powtarzali, że „nie będzie w niej wygranych, sami przegrani”, z coraz większym niepokojem śledzili informacje swych własnych ośrodków analitycznych, które mówiły o tym, że w wyniku gospodarczego i handlowego starcia z USA inwestycje chińskiego sektora prywatnego spadły do najniższego notowanego poziomu.

Jako jeden ze środków zaradczych, obok dyscyplinowania władz lokalnych i prowincjonalnych, czemu poświęcono obrady ostatniego plenum Komitetu Centralnego KPCh w początkach listopada 2019 r., ostro zaatakowano działający dotąd na niejasnych zasadach system bankowy niższego, komercyjnego poziomu – tzw. shadow banking. Te twarde środki wywołały dodatkowe turbulencje i niepewność na rynku.

Wysoka stawka

Władze w Pekinie od ponad pół roku zmagające się z demonstracjami w Hongkongu i utrzymaniem formuły „jeden kraj, dwa systemy” jako wiążącej i nadal atrakcyjnej, a przy tym mające świadomość, że zapowiadana formuła pokojowego połączenia z Tajwanem na podobnych zasadach znowu odsuwa się w czasie (na co wydarzenia w Hongkongu mocno wpłynęły), jak też mając przed sobą dostępne wskaźniki gospodarcze, najwyraźniej spuściły z tonu. Nie są już tak asertywne jak poprzednio, a w negocjacjach z Amerykanami były chwilami, choć nie w pryncypiach, nawet spolegliwe i ustępowały.

Nie łudźmy się jednak i nie powielajmy retoryki prezydenta D. Trumpa, że oto doszło do „zdumiewającego” czy też „wielkiego porozumienia” (big deal). To tylko rozejm w boju o znacznie wyższą stawkę. Idzie w nim nie tylko o handel czy cła, ale przede wszystkim prymat technologiczny. Zauważmy, że Chińczycy w ostatnim czasie zupełnie wycofali promocję swego programu „Made in China 2025”, mającego wspierać tamtejszych producentów wysokich technologii.

Amerykanie dostęp do tego rynku im wstrzymali, natomiast ceł na tę właśnie kategorię towarów, jak widzimy, nie zdjęli. Jak wynika z dostępnych danych, liczba chińskich inwestycji na terenie USA dramatycznie spadła: z 25 mld dol. w szczytowym 2017 r. do niespełna 5 na zakończenie 2019 r.

Chodzi też, oczywiście, o poszerzanie swych wpływów na światowych rynkach, a Chińczycy już umiejętnie wykorzystują do swoich celów ostre zatargi z Iranem oraz trudne wybory i położenie USA na Bliskim Wschodzie (zabójstwo Sulejmaniego, oblężenie ambasady w Bagdadzie).


Jednym z kierunków nowej chińskiej ekspansji, wyraźnie rozpoznawalnym, jest teraz Europa i Unia Europejska, a nawet nasz region, czego dowodem jest „wyjęcie” następnego szczytu formuły 17+1 z rąk premiera Li Keqianga i przejęcie steru przez „cesarza” czy „przewodniczącego od wszystkiego”, bo tyle nagromadził stanowisk, Xi Jinpinga.

Pekin doskonale widzi i wie, że nie tylko on, ale również Bruksela, Berlin czy Paryż mają kłopoty z Trumpem. Stąd utrzymywanie znakomitych relacji z Niemcami i wielkie kontrakty z Francją podczas niedawnej wizyty w ChRL prezydenta Emmanuela Macrona. Ten obszar, chińskich relacji z UE i naszym kontynentem warto teraz śledzić szczególnie uważnie.

Albowiem w relacjach z USA stawka jest, jak najbardziej, również polityczna. Gra toczy się o przyszłe oblicze świata, tak w sensie jego ładu, jak i postępu.

Kto wie czy w samo sedno nie trafiają dwaj eksperci z Hongkongu, Andrew Sheng i Xiao Geng, którzy twierdzą, iż grozi może nam nie tyle nowa „zimna wojna”, ile wojna „chłodna”, podjazdowa, o nie do końca jasnych regułach gry, za to jej efektem może być zjawisko naprawdę groźne nie tylko dla dwóch zwaśnionych stron, czyli Chin i USA, lecz całego świata.

Dojdzie bowiem do realizacji scenariusza wręcz niebezpiecznego: pojawią się dwa niezależne od siebie systemy innowacyjne, a podział będzie nie tylko gospodarczy lecz technologiczny. A zamiast wojny czysto handlowej i celnej, może dojść do wojny technologicznej, której znamiona już mamy (ZTE, Huawei, 5G) oraz cyberataków na wielką skalę.

Wiele przed nami

Zagrożenia są poważne, a stawka ogromna, bo nikt już nie wątpi, że w tym starciu chodzi także o prestiż i prymat. Chińczycy, mający jeszcze przed sobą niezwykle ambitne zadania na scenie wewnętrznej, w tym tak poważne, jak – dokonująca się właśnie – zmiana modelu rozwojowego z opartego na eksporcie na osadzony na silnym rynku wewnętrznym i kwitnącej klasie średniej, czy przejście od ilości do jakości.

"Mocarstwo handlowe nie może opierać się na kradzieży, podróbkach czy składaniu części."

Jeśli marzą o „renesansie chińskiego narodu”, o czym mówią otwarcie, to tym samym chcą być ponownie – jak przed wiekami – wielką cywilizacją, a nie tylko gospodarką czy mocarstwem handlowym. A taka nie może opierać się na kradzieży, podróbkach czy składaniu części sprowadzonych z zewnątrz. Sama musi być przykładem.

Gdy dodamy do tego geostrategiczne cele w ramach Inicjatywy Pasa i Szlaku oraz stawianą otwarcie przez Xi Jinpinga chęć pokojowego zjednoczenia z Tajwanem, obraz staje się pełny. Jest już jednak jasny nie tylko dla chińskich elit, ale także amerykańskich, które dopiero niedawno tak naprawdę zrozumiały, na czym polega „chińskie zagrożenie”. W efekcie, w niezwykle spolaryzowanym amerykańskim establishmencie widać obecnie bodaj jedyną zgodność zwaśnionych stron – w stosunku do Chin.

Nie wiemy, czy Donald Trump spełni zapowiedź i uda się do Chin. Jak też nie wiemy czy wygra tegoroczne wybory. Jednakże jednego można być pewnym: amerykańsko-chińskie zderzenie ma charakter strukturalny, jest więc długotrwałe z natury i uniezależnione od tego czy innego prezydenta.

Bez dobrej woli i dalszych amerykańsko-chińskich negocjacji, głośnej „pułapki Tukidydesa” i dalszej eskalacji nie da się uniknąć.

To dobrze, że właśnie teraz podpisuje się częściową umowę i obniża poziom napięć, ale nie łudźmy się: w tym konflikcie wiele jeszcze przed nami. Przecież D. Trump zapowiadał jeszcze jedno: prawdziwy „rozwód” (decouple) w stosunkach z Chinami, a więc rozerwanie łączących obie strony więzi i łańcuchów dostaw. Czy to możliwe? I jakim kosztem mogłoby do tego dojść? Nikt nie zna odpowiedzi na te podstawowe pytania.

Autor: Bogdan Góralczyk, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.