Jakiś czas temu przez polskie media przetoczyła się informacja, że Berniego Sandersa popiera w prezydenckich prawyborach Partii Demokratycznej ekonomista Jeffrey Sachs. Tak, tak. Nasz stary znajomy i ojciec chrzestny terapii szokowej.
Komentowano to u nas rozmaicie. Jedni pisali o „zaskakującym nawróceniu twardego wolnorynkowca na demokratyczny socjalizm”. Inni szydzili, że „teraz tylko patrzeć, jak Berniego poprze i sam Leszek Balcerowicz”. Byli również i tacy, którym poparcie udzielone przez Sachsa kazało powątpiewać w szczerość i autentyczność senatora z Vermontu. Pamiętali wszak zasługi Sachsa (w ich ocenie mocno wątpliwe) w doradzaniu rządom takich krajów, jak walcząca z inflacją Boliwia lat 80. czy Polska i Rosja skaczące na chybcika z socjalizmu w kapitalizm.
Zagadka Sachsa wymaga kilku wyjaśnień. Pierwsze jest takie, że ekonomista faktycznie popiera Sandersa. Napisał o tym kilka tekstów, głosząc choćby, że „Ameryce potrzeba prezydenta wszystkich Amerykanów. A nie tylko Amerykanów najbogatszych”. Jak dotąd nie było jednak żadnego gestu z drugiej strony. Innymi słowy – brak dowodów, aby Bernie Sanders poparcie Sachsa w ogóle odnotował. W ten sposób dochodzimy do drugiej kwestii. Polega ona na tym, że Sachs od dłuższego czasu nie jest w debacie ekonomicznej głosem znaczącym, a nawet słyszalnym. Nie zawsze tak było. W latach 80. faktycznie budził zainteresowanie – już choćby jako jeden z najmłodszych profesorów w historii amerykańskiej akademii (tzw. tenure, czyli posadę z gwarancją zatrudnienia na czas nieokreślony, dostał, mając zaledwie 28 lat). Jednak później jego sława ograniczała się do krajów, które (jak Polskę) odwiedzał w roli rządowego doradcy. Traktowano go wtedy jako nieformalnego emisariusza zachodnich instytucji międzynarodowych. Na Zachodzie faktycznie niewiele znaczył.
>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP