Minęło właśnie pół roku od upadku Lehman Brothers i prawie cztery miesiące od momentu, gdy Rada Polityki Pieniężnej rozpoczęła serię obniżek stóp procentowych NBP. Zestawiam ze sobą te wydarzenia nieprzypadkowo. Zapoczątkowany bankructwem Lehman Brothers globalny kryzys zaufania na rynkach finansowych sprawił bowiem, że w sytuacji deficytu płynności w systemie bankowym działanie instrumentów polityki pieniężnej jest bardzo ograniczone, a czasami wręcz przynosi skutki odwrotne do oczekiwanych.

Decyzje idą pod prąd

I dzieje się tak nie dlatego, że możliwości oddziaływania polityki monetarnej są zbyt małe, jak na skalę dekoniunktury, której doświadczamy. Przyczyną jest to, że przy braku zaufania w systemie finansowym potrzeba przywrócenia płynności jest tak silna, że rynek lekceważy impulsy polityki pieniężnej i podąża swoją drogą. Mało tego, wiele wskazuje, że jeżeli te impulsy oddziałują w kierunku pogłębienia się deficytu płynności, to proces delewarowania systemu finansowego jest znacznie ostrzejszy i w końcowym efekcie wręcz przyczynia się do spowolnienia wzrostu gospodarczego.
Doświadczenia ostatnich czterech miesięcy wskazują, że decyzje Rady Polityki Pieniężnej idą pod prąd mechanizmów rynkowych, w efekcie czego bardziej szkodzą niż pomagają w zmaganiach z kryzysem w sferze realnej gospodarki.
Reklama
Od listopada 2008 r. Rada Polityki Pieniężnej obniżała stopy procentowe czterokrotnie, łącznie o 2,0 proc. W sytuacji modelowej w ślad za obniżką stopy referencyjnej spadają stopy procentowe na rynku międzybankowym i banki powinny zareagować podobną obniżką oprocentowania zarówno depozytów klientów, jak i kredytów. Jednak w sytuacji rosnącego deficytu depozytów (w końcu września 43 mld zł, na koniec grudnia 79 mld zł, a w lutym już ponad 100 mld zł) i ograniczonego dostępu do innych źródeł finansowania banki muszą konkurować o ograniczoną pulę oszczędności klientów i to jest dla nich priorytetem.
Dlatego nie zważając na obniżkę oficjalnych stóp procentowych oferują klientom oprocentowanie depozytów znacznie wyższe od stawek z rynku międzybankowego podążających za stopami NBP. Wyższy koszt pozyskania depozytów banki kompensują podniesieniem oprocentowania nowych kredytów, oferując dla kredytów indeksowanych do stóp rynku międzybankowego marże znacznie wyższe niż jeszcze pół roku temu (oprócz doliczania wyższej marży z tytułu ryzyka kredytowego). W rezultacie stopa referencyjna NBP coraz bardziej oddala się od realiów rynkowych, rynek międzybankowy coraz bardziej zasługuje na to, by go pisać w cudzysłowie, a pobudzanie koniunktury poprzez zwiększanie dostępności kredytu jest fikcją.
Obniżanie przez RPP stóp procentowych w obecnej sytuacji nie tylko nie pomaga osłabić spowolnienia gospodarczego, ale wprost przeciwnie - sprzyja jego pogłębieniu, i to na kilka sposobów. O przyczynianiu się do deprecjacji złotego i do powiększania się luki płynności pisałem już na tych łamach (GP z 26 stycznia i 23 lutego) i teraz tylko dodam, że lutowy spadek kursu dołożył do nierównowagi depozytów i kredytów kolejne 9 mld zł.

Rosną straty banków

Otóż stopień rozejścia się stopy referencyjnej NBP i kosztu pozyskania depozytów sprawia, że rosną straty banków w wyniku coraz większej ujemnej różnicy między indeksowanym do stopy rynku międzybankowego oprocentowaniem udzielonych w poprzednich latach kredytów dla przedsiębiorstw i kredytów mieszkaniowych a oprocentowaniem lokat klientów. Sytuacja zaszła tak daleko, że całkiem realna jest przedstawiona w ubiegłym tygodniu przez prezesa PKO BP możliwość poniesienia przez cały polski sektor bankowy straty w tym roku. Jeśli bowiem we wrześniu średnie oprocentowanie depozytów gospodarstw z terminem pierwotnym wynosiło 4,6 proc. (dane NBP), a trzymiesięczny WIBOR 6,56 proc., to w styczniu oprocentowanie depozytów - 6,3 proc., a WIBOR - 5,51 proc.
W lutym i marcu rozejście się oprocentowania depozytów i WIBOR-u jeszcze się pogłębiło, a jak to wpłynie na wyniki banków w I kwartale, zobaczymy już niedługo. I nawet jeżeli nie zmaterializuje się czarny scenariusz, to tegoroczny zysk banków będzie niski. Tym samym o niewiele wzrosną w roku 2010 fundusze własne banków i współczynniki wypłacalności określające maksymalny poziom wzrostu akcji kredytowej, które już obecnie są bliskie 8-proc. minimum.

Niższe stopy, mniej kredytów

Kolejną konsekwencją dalszego spadku stóp NBP, jest obniżanie się pułapu maksymalnego oprocentowania kredytów konsumpcyjnych. Ustawowo określone maksimum to czterokrotność stopy lombardowej, czyli obecnie 22,0 proc. Jest to poziom, który w okresie dobrej koniunktury pozostawia stosunkowo dużo miejsca na straty z tytułu ryzyka kredytowego oraz w przypadku kart kredytowych na darmowe korzystanie z kredytu w okresie bezodsetkowym (grace period). Jednak w okresie dużego spowolnienia gospodarczego, w jaki obecnie wchodzimy, banki będą musiały znacznie zaostrzyć kryteria oceny ryzyka kredytowego, co zresztą już czynią. Należy przy tym pamiętać, że relacja zadłużenia ludności do PKB osiągnęła już średni poziom europejski i - co na razie dostrzegły tylko nieliczne banki - liczba osób, które są w stanie bezpiecznie powiększyć swoje zobowiązanie kredytowe, szybko spada. W tym kontekście obniżki stóp NBP z pewnością nie są czynnikiem sprzyjającym wzrostowi konsumpcji i poprawie koniunktury.

Brak skuteczności

Brak skuteczności polityki pieniężnej jest widoczny gołym okiem. Oprocentowanie kredytów nie spada. Wyższe marże niwelują efekt niższych stóp NBP - krzyczą marcowe tytuły prasowe. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że rozpoczynająca dziś swoje posiedzenie Rada Polityki Pieniężnej usłyszy te głosy i nie wyciągnie wniosku, że powinna dalej obniżać stopy, bo przecież ktoś mógłby powiedzieć, że przestrzeń do obniżek ciągle jest - w przypadku stopy referencyjnej całe 4 proc. Ale jeżeli i to nie zadziała, a w USA i EU bliskie zera stopy procentowe oczekiwanego efektu nie przyniosły, to co potem?