Ostatni wzrost cen tego metalu do prawie 5 tys. dol. za tonę na rynku londyńskim – czyli o 75 proc. wobec ich najniższego, grudniowego poziomu – zdaje się potwierdzać tezę o pojawianiu się „świeżych pędów” w gospodarce i ożywieniu nastrojów. Tym razem jednak diagnoza „doktor Miedź” może być myląca. Choć bowiem traktowanie jako zapowiedzi globalnego wzrostu cen miedzi jest prostsze niż posługiwanie się fizycznymi dostawami tego metalu, ten wskaźnik ma jednak wady. Najbardziej oczywistą z nich jest fakt, że na cenę wpływa nie tylko popyt, ale i podaż: strajk południowoamerykańskich górników podbija więc notowania miedzi, a ataki na nigeryjskie rurociągi – ropy. Nie ma to nic wspólnego ze wzrostem gospodarczym.
Fałszywe sygnały wynikają także z tego, że w ostatnich latach moce wytwórcze były w ogromnym stopniu wykorzystane. Nakładają się na to problemy związane ze spekulacją i tworzeniem zapasów. Właśnie ich odtwarzanie przez Chiny mogło ostatnio odegrać pewną rolę. Ich import miedzi był w maju rekordowo wysoki, wyraźnie odbiegający od trendu popytu. Jedną z odpowiedzi stanowi dążenie do zarobku. Ale obecne ceny są niskie jedynie w zestawieniu z rekordowym ich poziomem z lipca zeszłego roku: 9 tys. dol. Inna możliwość to wiara w dolary, skłaniająca Chiny do zakupów za rezerwy walutowe. Miedź jest bardziej użyteczna niż złoto i łatwiej ją składować niż ropę, nie mówiąc już o psujących się surowcach rolnych. Po ubiegłorocznej panice taka reakcja jest naturalna, ale może zwiastować raczej zapowiedź kryzysu dolara niż globalne ożywienie. Inwestorzy zawsze powinni zwracać uwagę i na te czynniki.