Skala i tempo wprowadzania w życie planu TARP (Troubled Asset Relief Programme) odzwierciedlają zarówno powagę samego kryzysu, jak i determinację władz – relacjonuje „Gazeta Wyborcza” przeglądając prasę zagraniczną.
Reagując tak szybko i z takim rozmachem, władze podejmują ryzyko, pisze "The Economist". Przede wszystkim może się okazać, że przepłacą za toksyczne aktywa, jednocześnie powiększając deficyt budżetowy do kosmicznych rozmiarów i powodując kryzys dolara.
Jednak zdaniem brytyjskiego tygodnika bankom potrzebny jest po prostu kapitał, który w czasach głębokiego kryzysu może pochodzić jedynie od rządu.
Jeśli dodać do planu TARP, sumy przeznaczone na ratowanie Bear Stearns i AIG, rządowa pomoc sięga już 6 proc. PKB. To i tak dużo mniej, niż przeciętnie kosztują podatników bankowe kryzysy. MFW ocenia, że średnia wynosi 16 proc. PKB. Są one tak drogie głównie ze względu na to, że rządowym programom ratunkowym towarzyszą z reguły nadużycia.
Jak donosi agencja Bloomberg, kilkanaście lat temu w Meksyku podatnicy musieli zapłacić za kryzys bankowy 20 proc. PKB. Meksyk do tej pory nie wykupił obligacji wyemitowanych wówczas, aby skupować złe długi od banków.
Rząd meksykański nie zdołał też wówczas ocenić właściwie skali kryzysu i musiał w rezultacie wprowadzić kolejno aż cztery programy ratunkowe. Interwencje te kosztowały rząd 1,25 bln pesos, a w wyniku sprzedaży aktywów przejętych od banków odzyskać zdołał zaledwie 43,6 mld pesos. Banki tymczasem wzbogaciły się na papierach skarbowych, które otrzymały od rządu w zamian za swoje toksyczne inwestycje, i z nich czerpały stały i pewny dochód, co zmniejszyło ich motywację, by udzielać kredytów małym firmom i konsumentom. Ta niekorzystna sytuacja kredytowa utrzymywała się przez ponad dekadę, opóźniając powrót dobrej koniunktury na rynku pracy.
Według Bloomberga władze amerykańskie powinny też wziąć pod uwagę, że meksykańscy dłużnicy w wyniku planu ratunkowego dla sektora bankowego przestali spłacać wszelkiego rodzaju kredyty - konsumpcyjne, hipoteczne i inne - w przekonaniu, że rząd i tak wybawi banki z kłopotu.
W rezultacie powstała "kultura niespłacania długów", co jeszcze bardziej zniechęcało banki do ich udzielania. Sytuacja poprawiła się dopiero, gdy cztery największe miejscowe banki zostały przejęte przez Citigroup, Banco Bilbao Vizcaya Argentaria, Banco Santander i HSBC Holdings.
Jak ocenia JP Morgan Chase, deficyt budżetowy Stanów Zjednoczonych może w wyniku interwencji na rynku finansowym sięgnąć 10 proc. PKB, czyli poziomu ostatnio odnotowanego w czasie drugiej wojny światowej. Mogłoby to zagrozić pozycji dolara jako waluty międzynarodowych rezerw. "The Economist" uspokaja jednak, że wiele przejętych kredytów zostanie spłaconych i budżet odzyska część pieniędzy. Zdaniem tygodnika bardziej należy się obawiać tego, że program będzie miał niewystarczający zasięg z powodu nacisków politycznych obrońców kieszeni podatnika.
Poważnym problemem jest także poziom cen wykupu toksycznych papierów. Zły dług hipoteczny może przynieść 65 centów z dolara, ale w warunkach, gdy brakuje płynności na rynku i podejrzliwość wobec tego rodzaju papierów jest wysoka, może to być jedynie 35 centów. Dokapitalizowanie banków wymagałoby zapłacenia sumy bliższej 65 centom, z drugiej strony troska o koszty ponoszone przez podatnika każe myśleć o jak najniższej cenie. Wówczas jednak banki niewiele na tym skorzystają i mogą nastąpić kolejne bankructwa.