Odwagą należało się wykazać parę lat wcześniej grzecznie lecz stanowczo dziękując za udział kraju we wspólnej esperanto walucie. Końca świata by z tego powodu nie było, karne usunięcie z EU też za to nie groziło. Niektórym krajom, mimo że są w unii, udało się przecież pozostać poza dobrodziejstwami wspólnej waluty a więc precedens by się znalazł. Utrata suwerenności nad własną walutą jest bowiem czymś wyjątkowo nierozsądnym, porównywalnym może do pozbycia się kontroli nad zasobami wody pitnej. Jest oddawaniem istotnego atrybutu suwerenności narodowej, daleko ważniejszego niż udział w innych unijnych obrzędach, i zdawaniem się na łaskę i niełaskę obcych. Dla myślącego polityka mającego interes kraju na względzie jest to po prostu rzecz nie do negocjacji.

Niebezpieczeństwa takiego kroku wymownie ilustruje kolaps Grecji. Grecki statek wszedł na rafy i zatonął. To że sternik był pijany i że powinien zostać przeciągnięty za to pod kilem to swoją drogą. Ale kraj wchodząc do euro pozbył się możliwości kreślenia własnego kursu. Stracił przez to możliwość chociażby manewru awaryjnego jakim byłaby dewaluacja narodowej waluty. To co byłoby niezbyt elegancką wprawdzie ale skuteczną końską medycyną pozwalającą na wyjście ze ślepego zaułka w warunkach braku suwerenności nad własną walutą doprowadziło kraj do podporządkowania go woli imperium.

Rewindykuje to istotę podnoszonych w 2GR od dawna zastrzeżeń, wobec naiwnie wierzącej jeszcze w magię euro publiki i chóru potakiewiczów z największymi autorytetami ekonomicznymi na czele. Poza argumentami o marginalnych oszczędnościach i wygodzie podróżnych nie muszących wymieniać drachm na liry nikt jednak nie był w stanie wyjść z przekonywującym argumentem uzasadniającym sens pozbywania się przez kraj suwerennej polityki monetarnej. Przy astronomicznych kosztach obecnego kryzysu podnoszone wcześniej oszczędności z przyjęcia euro są błędem zaokrąglenia.

Bezkrytycznym klakierem jak najszybszego akcesu do strefy euro był premier Tusk, który od dawna podgrzewał atmosferę składaniem ślubowań jak to szybko przyjmiemy tego albatrosa. Przy mocnym euro namaszczony do rychłego poświęcenia złoty polski był silnym jak tur pieszczochem spekulantów. Kiedy kryzys uderzył i ich wystraszył złoty spektakularnie zanurkował. Waluta zanurkowała ponieważ mogła. Mocno przeceniona waluta narodowa uratowała wtedy dzień dla polskich eksporterów i sprawiła że kraj wyszedł z ogólnoświatowego kryzysu zdecydowanie obronną ręką. Dzięki tej suwerenności złoty w ogniu kryzysu 2008 mógł doznać selektywnego osłabienia które zamortyzowało szok kryzysu dla kraju. Dzięki temu a nie czemu innemu kraj był w stanie podnieść się szybko i zachować pozytywny wzrost gospodarczy przez cały czas. Premier Tusk i jego najlepszy minister finansów w Europie Rostowski chełpili się publicznie swoim sukcesem.

Reklama

Polska “zielona wyspa” rozwoju w pogrążonej w czerwieni recesji Europie była istotnie powodem do chwały. Tyle że u źródeł tej chwały stało to czego premier Tusk starał się przez cały czas pozbyć a co się mu tylko przypadkiem jeszcze nie udało – suwerenność polityki monetarnej. Bez niej zarządzane przez biurokratów z Frankfurtu euro zamroziłoby kraj, tak jak mrozi inne, w długotrwałej recesji. Gdyby Tuskowi euro udało się wcześniej zniewoleni euro bailoutem Polacy musieliby teraz płacić z własnej kieszeni na ratowanie banków niemieckich i francuskich. To że jeszcze nie muszą a inne społeczeństwa płacą już przez nos Polacy zawdzięczają tylko temu że kraj nie wdepnął na czas w bagno w które sterował go Tusk i nie porzucił jeszcze własnej waluty.

Napór premiera Tuska na euro był tak silny że nawet w momencie widocznego już dla wszystkich kryzysu greckiego parł on do celu tracąc szansę na zdobycie pozycji niezależnie myślącego męża stanu. Wystarczyło poprzeć kanclerzową Merkel stwierdzeniem że ma ona rację ociągając się z euro bailoutem Greków. Kryzys uczy że wielki projekt euro wymaga jednak głębszego przemyślenia – mógł stwierdzić dyplomatycznie premier Tusk. A ponieważ mamy inne problemy na głowie nie będziemy na razie zawracać sobie tejże pozbywaniem się złotego. Pozbyć się złotego zresztą w imię konkretnie czego? Honoru płacenia na ratowanie obcych banków umoczonych w greckie obligacje? Niemcy przyjęliby zapewne gest ten ze zrozumieniem; oblegana przez tłum nieodpowiedzialnych euro bankrutów Angela Merkel mogłaby wskazać na przykład pozytywny – odpowiedzialną tuskową Polskę.

Może wtedy nagroda Karola Wielkiego dla premiera Tuska miałaby jakiś sens a nie ośmieszała tylko laureata tak jak choćby jej przyznanie wspólnej walucie euro w 2002. Niestety, zamiast wybrać pragmatyczny umiar premier Tusk wybrał kurs zupełnie przeciwny. Podczas gdy Merkel odpierała apele o bailout Tusk wyrwał się jak filip z konopii z jednostronną deklaracją udziału Polski w jakimkolwiek przyszłym greckim bailoucie. W momencie jego deklaracji nie było wiadomo ani czy do bailoutu Grecji w ogóle dojdzie, ani ile będzie kosztował, ani kto będzie w nim uczestniczył ani nawet na czym miałby on polegać. Mimo tego premier Tusk spontanicznie deklarował w ciemno awansem że polski podatnik przebiera aż nogami z niecierpliwości aby wrzucić swoje pieniądze do greckiego wora bez dna.

Euro bailout unia w końcu wymęczyła. Silne do niedawna euro otrzymało tym od inwestorów żółtą kartkę i spadło jak skała w wody morza Egejskiego. Rynki antycypują to co myślący inwestor wie od miesięcy – że euro bailout oznacza jedynie początek drenażu i początek końca esperanto waluty którą bailout ten krańcowo osłabi.

Kapitał ucieka w przyspieszonym tempie także ze złotego. Nie może być inaczej z walutą której losy premier Tusk ściśle powiązał z euro do ostatka deklarując wolę akcesu do strefy euro jak najszybciej. W sytuacji lecącego w dół euro i trzeszczącej w szwach strefy wspólnej waluty co rychły akces Polski czyni mało prawdopodobnym cóż inwestorzy mieli robić? Oczywiście wiać ze złotego ponieważ siedzenie w tej walucie przestało mieć sens. Powiązana z bailoutem słabość euro ma charakter strukturalny. Żaden szybki fix temu nie zaradzi.

Nie dziw więc że rynki zaczęły masowo pozbywać się złotego, doprowadzając do przerwania rocznego trendu wzrostowego w stosunku do euro i przejścia w trend malejący. Złoty spadał w ostatnim czasie nawet wobec słabego euro. W pewnym momencie osłabienie się złotego było tak gwałtowne że musiało przestraszyć premiera Tuska nie na żarty. Porzucając nieoczekiwanie poprzednią linię o adopcji euro jak najszybciej Tusk zaczął nagle śpiewać z innego klucza. Wg ostatnich deklaracji premiera wkładanie głowy do szafotu euro nie jest już dłużej priorytetem jego rządu. Na drugi głos zaczyna wtórować mu również inny napalony do niedawna zwolennik euro, minister finansów Rostowski. Rzuca on nonszalancko 2015 jako rok “możliwej akcesji” do której jednak kraj się teraz podobno już “nie spieszy”.

Nie spieszy się? Minister Rostowski powinien raczej zamówić mszę dziękczynną w intencji cudu nad Wisłą #2 - tego że jego kraj nie zdążył do euro – i uroczyście ślubować że na wieki wieków o tym nonsensie zapomni. A i tak nie jest pewne czy rynki dałyby się teraz nabrać farbowanym lisom twierdzącym nagle że ich platoniczna miłość do euro osłabła.