Czy chciwość jest dobra?
Wszystko jest dobre, jeśli nie ma w tym przesady. Jak ktoś mówi mi, że już zarobił pieniądze, kupił dom, mercedesa i nic mu więcej nie potrzeba, wiem, że może być dobrym człowiekiem, ale nie przedsiębiorcą. Chciwość nakręca ludzi, pozwala na osiąganie celów w biznesie i powiększanie swego przedsiębiorstwa.
Właśnie w tym duchu wypowiadał się rekin giełdowy Ivan Boesky. Oliver Stone niemal żywcem wykorzystał fragmenty jego przemówienia w jednej ze szkół biznesu w Kalifornii. Włożył je w usta Gordona Gekko, głównego bohatera filmu „Wall Street”.
Tyle że chciwość nie może oznaczać drogi na skróty, po trupach, brudnej gry niezgodnej z prawem, jak to było w przypadku Gekko.
Reklama
Michael Douglas genialnie odegrał postać rekina giełdowego. Tylko czy stworzony przez niego wizerunek jest prawdziwy?
Tacy ludzie jak Gekko istnieją. Dla nich giełda jest grą o coraz wyższe stawki. Sama satysfakcja staje się ważniejsza od zarabiania. Czujesz się dobrze tylko wtedy, gdy możesz przeprowadzić kolejną korzystną transakcję.
W jaki sposób tacy ludzie podejmują decyzje? Liczy się intuicja czy dostęp do informacji?
Ich działanie opiera się na wyczuciu i przewidywaniu rozwoju sytuacji, a nie na oficjalnych informacjach. Pogląd na sytuację wyrabiają sobie najczęściej na podstawie rozmów z innymi inwestorami i osobami bliskimi wydarzeniom.
George Soros ma dewizę: „Nieistotne, czy inwestor ma rację, czy nie, tylko to, ile jest w stanie na tym zarobić”. A jednak rekiny giełdy często nie mają racji, a ostatni kryzys zdrowo przetrzebił ich aktywa.
Na początku lat 90. na panelu w Nowym Jorku występował Jim Rogers, jeden z największych spekulantów na rynku złota i surowców. Powiedział, że Europa Środkowo-Wschodnia jest regionem, którego należy unikać, bo będą tu same rewolucje i wojny. Mocno się pomylił, ale po 20 latach jego gwiazda dalej błyszczy. Podobnie jest z Sorosem, który zdobył sławę ponad 30 lat temu po skutecznym ataku na funta. Potem o żadnych wielkich transakcjach ani trafionych prognozach nie słyszeliśmy. A jest gwiazdą.
Najwięksi gracze sypią bon motami. Michael Milken: „Nie istnieje coś takiego jak brak kapitału. Jest jedynie brak talentu do zarządzania”. Buffett: „Dopiero gdy fala odpłynie, widać, kto pływał bez majtek”. Wystarczyłoby na setkę takich filmów jak „Wall Street”.
Zgadza się. Na wielu spotkaniach byłem zdumiony, z jakim nabożeństwem słuchani byli ludzie, do których przylgnęła etykietka guru giełdy. Absolutna cisza na sali.
Najbogatszy inwestor na świecie Warren Buffett to uśmiechnięty starszy pan. Nie wygląda jak Gordon Gekko.
Do tego stereotypu nie pasował też Bernard Madoff, niezwykle miły starszy pan. Spotkałem go w latach 90., gdy szefował radzie nadzorczej Nasdaq. Kiedy zapytałem go, na czym zarabia, powiedział, że kojarzy dużą liczbę zleceń przy małych prowizjach. To była przykrywka, bo zarabiał na łańcuszku św. Antoniego. Uchodził za rekina giełdowego, a był oszustem. Z pewnością nie warto kręcić o nim filmu. Byłby nudny. Akcja toczyłaby się głównie na polu golfowym.
W przypadku prawdziwego rekina giełdowego obok wyczucia rynku, intuicji potrzebna jest duża pewność siebie. Słyszałem, jak pytano Jima Rogersa, w co inwestować, a ten bez wahania odpowiadał: „Namibia”. Ci ludzie nie mają sądów w stylu „30 proc. szans na to, 20 proc. na to”. Oni w danej chwili są o czymś przekonani albo chcą robić takie wrażenie. Nawet gdy mają wątpliwości, nie mogą ich okazywać.
Jeśli Jim Rogers mówił o Namibii, to podejrzewam, że był już w niej obecny. Pewnie liczył na to, że inwestorzy na nią postawią, windując ceny i dając mu zarobić.
Tego nie jesteśmy w stanie udowodnić. Rzeczywiście zdarza się, że znany inwestor wypowiada takie sądy, by sobie pomóc.
Pewność siebie, bezwzględność i przeświadczenie o swojej nieomylności nie zawsze pomagają. Julian Robertson, założyciel Tiger Management, po oszałamiających sukcesach w latach 90. stracił 20 mld dol., gdy z powodu jego trudnego charakteru opuścili go kluczowi pracownicy.
Z funduszem Tiger miałem do czynienia w połowie lat 90. Podczas spotkania z jego przedstawicielem dowiedziałem się, że ma tylko 15 minut na rozmowę. Interesowało go, czy są na warszawskiej giełdzie spółki o dziennym obrocie w wysokości co najmniej 10 mln dol., bo po mniejsze się nie schyla. Gdy powiedziałem mu, że na parkiecie mamy tylko kilka takich firm, rozmowa od razu przestała się kleić.
Bezwzględni gracze giełdowi znajdują się w czołówce światowych filantropów. Czy to nie sprzeczność?
Wcale nie. Ktoś może być świetnym lekarzem, a po dyżurze bić żonę. W grze giełdowej nie ma litości, ale po zakończeniu pracy, która często trwa 24 godziny na dobę, może być innym człowiekiem, kochać rodzinę, uprawiać filantropię.
A może to kwestia wyrzutów sumienia?
W związku z czym?
Zdarza się, że inwestorzy manipulują kursami akcji. To przestępstwo w białych rękawiczkach.
Nie mylmy gry giełdowej z przestępstwem. Jeśli wszystko odbywa się zgodnie z prawem, tacy inwestorzy odgrywają pożyteczną rolę. Polecam w równym stopniu co „Wall Street” przewrotną komedię „Cudze pieniądze”, opowieść, w której Danny DeVito wcielił się w postać Larry’ego, gracza giełdowego przejmującego podupadające firmy. Przeciwstawia mu się szlachetny prezes firmy – w tej roli sędziwy Gregory Peck. Okazuje się, że rację ma DeVito. Ci ludzie działają jak sępy na pustyni – atakują chore osobniki, które i tak umrą. Dla dobra gospodarki lepiej szybciej eliminować upadające spółki.
Za swoje przestępstwa Ivan Boesky dostał 3,5 roku więzienia i 100 mln dol. kary, Milken, który dorobił się na obligacjach śmieciowych – dwa lata i 200 mln dol. kary. W Polsce sankcje za wykorzystanie informacji poufnych i manipulacje kursem akcji są nieliczne i wręcz symboliczne. Dlaczego?
To sprawy trudne do udowodnienia. W sądach brakuje rzeczoznawców, bo zarobki są za niskie. Jednak doniesień i kar jest coraz więcej. Przy wielu sprawach opinia publiczna jest podzielona. Kiedy za mojego szefowania GPW nie wytrzymałem i publicznie zaprotestowałem przeciwko ordynarnej manipulacji na akcjach spółki Kopex, pojawiły się głosy, że prezes giełdy nie powinien komentować kursów akcji. Gdybyśmy jednak mieli złą giełdę, pełną manipulantów, to nie byłaby tak popularna. Jeśli ludzie widzą, że gra się znaczonymi kartami, rezygnują.
U nas wielu inwestorów ślepo naśladuje ruchy swych mistrzów: Romana Karkosika, Mariusza Patrowicza czy Krzysztofa Moski. Kupują akcje, w które tamci inwestują. W latach 90. idolem był Józef Hubert Gierowski. Ile osób w Polsce zasługuje na miano rekina giełdowego?
W początkach warszawskiej giełdy niemal każdy mógł nim zostać, bo w obrocie było tak mało akcji, że kupno lub sprzedaż niewielkiej ich liczby ruszały kursem. Obecnie takich osób jest kilkadziesiąt, każda dysponuje co najmniej kilkudziesięcioma milionami złotych. Mam wątpliwości, czy określenia „rekin giełdowy” powinno się używać do takich inwestorów jak Leszek Czarnecki czy Michał Sołowow. Oni nie grają na giełdzie, tylko ich spółki są tam obecne, zbudowali swoje imperia dzięki giełdzie i zdobytemu tu finansowaniu, ale nie dzięki spekulacji. Do rekinów giełdowych zaliczyłbym aktywnych spekulantów i tzw. corporate raiders. Ci ostatni przeprowadzają wrogie przejęcia, szczególnie spółek z dużą gotówką w kasie. Albo skupują akcje, by je potem zaoferować inwestorowi strategicznemu. Za granicą należy do nich np. Kirk Kerkorian. W Polsce przykładem takiego działania była nieudana próba przejęcia Kruka przez Rafała Bauera stojącego na czele Vistuli Wólczanki.
Jesteśmy niewielkim rynkiem, łatwo podbić kurs lub nim zachwiać. Dlaczego nie ma u nas nazwisk z pierwszych stron światowej prasy finansowej?
Zbyt mało tu mogą zarobić. Oceniam, że obroty w Warszawie musiałyby być co najmniej 2-, 3-krotnie większe. Wtedy mogliby się pojawić tacy ludzie jak Gekko. To kwestia kilku lat.
Michael Milken kupował akcje spółek i obligacji śmieciowych. Mark Mobius, prezes Templetona, inwestuje w niedowartościowane spółki na rynkach wschodzących. Jaką strategię powinien przyjąć ktoś, kto po obejrzeniu drugiej części „Wall Street” zamarzy o zostaniu rekinem giełdowym?
Najwyżej cenię styl Warrena Buffetta. Szuka spółek niedowartościowanych, w tradycyjnych branżach, takich, które w dłuższej perspektywie mogą wyraźnie zwiększyć zyski. Patrzy na fundamenty firm. Przede wszystkim, jak sam podkreśla, nie inwestuje w coś, czego nie rozumie.