Kilka lat temu rozmawiałem z lordem Dahrendorfem, jednym z wielkich intelektualistów swoich czasów, o porażce Europy w kwestii traktatu konstytucyjnego. Powiedział mi, żebym się nie martwił. Unia Europejska znalazła się przynajmniej w sytuacji, w której może wygenerować porządny kryzys. Zeszłotygodniowy szczyt europejski przypomniał mi o tej rozmowie. Spotkanie zepsuł nagłośniony przez media spór pomiędzy prezydentem Francji Nicolasem Sarkozym a przewodniczącym Komisji Europejskiej Jose Manuelem Barroso w sprawie francuskiej deportacji Romów. To była walka, która jasno pokazała granice władzy komisji, gdy spotyka się ona ze zdeterminowaną administracją narodową.
Wraz ze spadkiem entuzjazmu wobec integracji europejskiej obserwujemy również utratę globalnych wpływów Europy. Szybki rozwój gospodarczy samych tylko Chin i Indii powoduje, że upadek UE wydaje się zarówno nieunikniony, jak i wręcz pożądany. Ważne pytanie do Europejczyków nie brzmi: jak powstrzymać ten upadek, tylko jak go kontrolować. Można spadać z jasnym wyczuciem kierunku albo ze strachem, paniką i gniewem, a takie emocje dominują na ostatnich europejskich szczytach.
Co kryje się za gniewem, który buzuje w Radzie Europejskiej? Pokaz, jaki w ostatni czwartek dali Sarkozy i Barroso, był po części odzwierciedleniem chronicznej niemożności rozwiązywania problemów na linii UE – jej państwa członkowskie.
Ktoś mógłby przypomnieć, że na szczycie miał się dokonać dokonać istotny postęp w sprawie koordynacji polityki gospodarczej i kontroli polityki fiskalnej. Spór z pewnością odwrócił uwagę od fatalnej porażki, jaką poniósł zespół kierowany przez Hermana Van Rompuya, prezydenta Rady Europejskiej, który miał przygotować mądre i spójne ramy działania dla strefy euro. Ponieważ liderzy nie byli w stanie dojść do porozumienia, urządzili bardzo europejski dyplomatyczny cyrk.
Reklama
Najbardziej niepokoi jednak powrót polityki szukania winnych. Politycy obwiniają mniejszości, imigrantów, inne rządy i oczywiście Brukselę. Wzrasta znaczenie partii radykalnie antyimigracyjnych w krajach tak otwartych i cywilizowanych jak Holandia. Nawet w Niemczech, które dotąd opierały się marszowi prawicowego populizmu, sondaże opinii publicznej pokazują, że partia antyimigracyjna mogłaby potencjalnie liczyć aż na 30 proc. głosów. Najbardziej szokującym elementem ostatniej afery wokół Thilo Sarrazina, członka rady Bundesbanku, nie jest to, że dopuścił się rasistowskiej retoryki, ale ogromne poparcie społeczne, jakie sobie zyskał.
O ile sama europejska demokracja nie jest zagrożona, to wzrost znaczenia partii antyimigracyjnych i separatystycznych jest jednym z kilku wskaźników kierunku, w którym zmierza społeczeństwo europejskie. Nie jest zaskoczeniem, że zdesperowani politycy wykorzystują te nastroje we własnym, wąsko pojętym interesie. A żaden z nich nie jest bardziej zdesperowany niż Sarkozy. W zeszłym tygodniu w Brukseli byliśmy być może świadkami początku francuskiej kampanii przed wyborami prezydenckimi.
Sarkozy podczas swojej prezydentury nie zdołał zrealizować większości reform, które obiecywał trzy lata temu. Prawdopodobnie jedyną szansą na reelekcję jest dla niego jakaś wojenka, wokół której mógłby zmobilizować elektorat. Komisja Europejska jest łatwym celem, szczególnie z przewodniczącym takim jak Barroso, jednym z niewielu polityków, którzy mogą konkurować z francuskim przywódcą, jeżeli chodzi o próżność.
Dla Sarkozy’ego wojna z Brukselą ma sens polityczny. Ostatnie sondaże opinii publicznej wskazują na niezwykle wysoki poziom eurosceptycyzmu we Francji. Według raportu współprzygotowanego przez Niemiecką Fundację Marshalla ponad 60 proc. Francuzów wyraża niezadowolenie z euro – to wyższy odsetek niż w jakimkolwiek innym kraju unii walutowej.
Z pewnością nie można wytłumaczyć tego rezultatu obiektywnymi przesłankami ekonomicznymi, ponieważ Francja radzi sobie stosunkowo dobrze. Jaki więc może być następnym incydent, który rozpali narodowe sentymenty? Utrata ratingu potrójnego A dla francuskich obligacji, co jak się spodziewam, w końcu nastąpi. Biorąc pod uwagę, że Sarkozy’emu nie udało się skonsolidować polityki fiskalnej przed kryzysem, a kampanii wyborczej raczej nie towarzyszą cięcia wydatków, zaś planów średnio- i długoterminowych nie widać, Francja może być szczęśliwa z każdego kolejnego dnia, w którym może się pochwalić obecnym ratingiem. Obniżka będzie szokiem finansowym, ale również politycznym. Nie potrafię przewidzieć, kiedy to się stanie, ale spodziewam się, że reakcja będzie gwałtowna.
Świętej pamięci Ralf Dahrendorf miał więc rację: Europa wciąż ma niesłabnący potencjał do produkowania kryzysów. Mówienie o utracie znaczenia przez Stary Kontynent jest nietrafione. Europejski kryzys dłużny był – a w istocie pozostaje – globalnym wstrząsem. Problem nie polega na tym, że Europa może albo nie może stać się nieważna, ale że jej relatywny upadek będzie prawdopodobnie zarówno hałaśliwy, jak i paskudny.
ikona lupy />
Pokaz, jaki w ostatni czwartek dali Sarkozy i Barroso, był po części odzwierciedleniem chronicznej niemożności rozwiązywania problemów na linii UE – jej państwa członkowskie Fot. PAP/EPA / DGP