Sprowadzenie wojny walutowej do starcia stanów Zjednoczonych ze strefą euro jest dużym uproszczeniem. Światowy rynek walutowy nie składa się tylko z dwóch biegunów.

Na przestrzeni ostatnich lat najwięcej zyskuje chińska gospodarka na promowaniu własnego eksportu przez osłabianie krajowej waluty. Coraz większego znaczenia nabiera jednak potęga krajów BRIC, głównie dzięki Brazylii. Światowa gospodarka coraz bardziej przypomina globalne targowisko, na którym wszyscy straganiarze starają się sprzedać swoje towary taniej od innych.

Najpopularniejszą parą walutową wykorzystywaną przez spekulantów jest EUR/USD. Tutaj więc najwyraźniej widać toczącą się walkę między Europą i USA. Potyczka na poziomie banków centralnych miała swój ograniczony zasięg, okazało się, że amunicja szybko się skończyła. Dla Europy komfortowym wyjściem okazał się kryzys niewypłacalności peryferyjnych krajów PIIGS, dzięki któremu paradoksalnie zyskać mogą europejskie potęgi – Niemcy i Francja, korzystając z osłabienia wspólnej waluty. Stany Zjednoczone szybko znalazły odpowiedź jak osłabić własną walutę i ogłosiły program wykupu obligacji nazywany powszechnie drukarnią dolarów.

Ogłoszenie zapowiedzi restrukturyzacji greckiego zadłużenia spowodowało, że europejska waluta straciła 0,7 centa. Ogłoszenie o godz. 15 obniżenia perspektywy ratingu amerykańskich obligacji skok kursu EUR/USD o podobną wielkość jak kilka godzin wcześniej. Mógł to być jednak tylko przypadek.

Reklama

>>> Polecamy: Bankructwo Grecji byłoby trzęsieniem ziemi dla banków

Głównymi wykonawcami wojny walutowej są jednak spekulanci. Kurs walut rynkowych w odróżnieniu od kursów stanowionych (chiński juan) jest sprawą umowną. Przy obecnie stosowanych instrumentach finansowych, o wartości danej waluty decydują jedynie spekulanci i bodźce, które do nich docierają. Budzi to pokusę na rozpętywanie kryzysów na coraz większą skalę.