Pierwsze akwaria budował jeszcze w podstawówce. Ale nie miał wtedy pojęcia, że wykluje się z tego pomysł na dość niezwykły interes. Teraz już wiadomo, że 26-letni Marcin Górnik zdołał połączyć pasję i biznes, przy okazji w wyjątkowy sposób dbając o środowisko naturalne.
Te pierwsze domowe akwaria mieściły najwyżej sto litrów wody. Pływały w nich pielęgnice afrykańskie, dość wyjątkowy gatunek, który po złożeniu ikry wciąż opiekuje się nią do czasu przyjścia na świat młodych. Ryby kupował tradycyjnie, w sklepie zoologicznym, i niewiele wiedział o tym, jak zwierzęta trafiają do sprzedaży. Dopiero jako student weterynarii natknął się na badania, które opisywały, w jakich warunkach w krajach azjatyckich odławiane są ryby, koralowce czy krewetki. I otworzył szeroko oczy: na każde dziesięć stworzeń złowionych w naturalnych zbiornikach do odbiorcy dociera zaledwie jedna żywa i zdrowa ryba, reszta ginie w czasie transportu. Na dodatek straty ponosi też ta część populacji, która nie trafiła do sieci – do połowów używa się bowiem cyjanków, silnie toksycznych związków chemicznych. A cyjanki wpuszczone do zbiornika podczas połowów zatruwają środowisko naturalne, a więc i te ryby, których nie udało się złowić.

Eksperyment na błazenkach

– Słyszałem wcześniej, że hodowla egzotycznych zwierząt w sztucznych warunkach jest albo bardzo trudna, albo w zasadzie niemożliwa. Ale zacząłem się zastanawiać, czy nie udałoby mi się jednak stworzyć takich warunków, które byłyby zbliżone do ideału – wspomina Marcin. Dorabiał wtedy jako student, pracując w sklepie akwarystycznym. Za te oszczędności, w sumie około 10 tysięcy złotych, nabył pierwsze zbiorniki, co jeszcze nie było tak kosztowne jak pozostały sprzęt – wysokiej klasy filtry, które dostarczają rybom tlenu i oczyszczają wodę z bieżących zanieczyszczeń, oraz dobrej jakości oświetlenie, by odtworzyć warunki, jakie panują na rafach koralowych. I we własnym pokoju rozpoczął eksperymentalną hodowlę ryb ze słonowodnych akwenów.
Reklama
Początki nie są łatwe – dwa razy trafiają się awarie zasilania, spora część ryb pada. – Pierwszy raz można jeszcze przeboleć, ale drugi to już potężny cios i trudno sobie było z tym poradzić – wspomina dzisiaj.
Mimo to daje radę. Odbudowuje zbiornik po raz trzeci. Wciąż stawia na zwierzęta morskie, niewielkie, ale egzotyczne i fantastycznie ubarwione, co w przyszłości docenią zwłaszcza klienci instytucjonalni, restauracje, banki i firmy, które zechcą zachwycić własnych klientów atrakcyjnym dodatkiem w postaci gigantycznego akwarium z barwnymi ławicami ryb, jakie w naturalnych warunkach spotkać można tylko na rafach koralowych u wybrzeży Azji, Afryki i Australii. We Wrocławskim Parku Technologicznym otwiera siedzibę firmy, ale to tylko jej reprezentacyjna część, gdzie spotyka się z klientami. Dla ryb, koralowców oraz krewetek, które włącza do swojego asortymentu, szuka lepszego miejsca. By uchronić je przed potencjalnymi zanieczyszczeniami, które mogłyby wypływać z licznych laboratoriów wrocławskiego parku, w drugiej części miasta otwiera profesjonalne wiwarium. Stawia tam 48 zbiorników wypełnionych 12 tys. litrów wody i całkowicie zautomatyzowany system, który zapewnia zwierzętom idealne warunki.
Na to poszło najwięcej pieniędzy – sześć komputerów sterujących, które dbają m.in. o to, by woda miała właściwe pH i przepuszczała odpowiednią ilość światła, bez którego np. koralowce obumierają. Poziom wody jest stale uzupełniany (po odparowaniu zwiększa się poziom zasolenia w zbiorniku, co zagraża zwierzętom), a jej czystość kontrolowana (gdy jedna z ryb padnie i nie ma na miejscu człowieka, który będzie mógł ją usunąć, zwłoki zostają zneutralizowane, zanim dojdzie do zanieczyszczenia wody). System wspierają dozowniki, czyli skomputeryzowane pompy, które zapewniają faunie odpowiednie składniki, na przykład koralowcom stałą dawkę wapnia potrzebnego do wzrostu. I tak udało się stworzyć idealne warunki, w których morskie rybki nie tylko żyły, ale zaczęły też składać ikrę, a Marcin Górnik odławiał ją do specjalnych inkubatorów, by w równie doskonałych warunkach mogły się z niej rozwinąć kolejne pokolenia.

USG jesiotra

W ofercie ma kilkanaście gatunków koralowców, osiem gatunków ryb i kilka rodzajów krewetek. Głównym atutem swojej oferty czyni własną hodowlę, jedyną taką w kraju i – jak sądzi – również w najbliższym sąsiedztwie. A ta ma dwie podstawowe zalety – gwarantuje ochronę naturalnego środowiska, bo oszczędza ryby, które zdychają w czasie odłowów w naturalnych zbiornikach, oraz zwiększa pewność, że zakupione okazy są zdrowe.
Klientów szuka na wystawach i targach, ale bez większych sukcesów. Pierwsze poważne zlecenie dostaje za pośrednictwem internetu. To staje się najlepszą promocją, zadowolony klient daje rekomendację, zgłaszają się kolejni chętni. W ciągu półtora roku Utramarino stawia kilkanaście wielkich zbiorników. Cena zależy od stopnia automatyzacji, średnio to 35 – 50 tys. zł. Najtańsze można już zbudować za kilka tysięcy złotych, ale wymagają kontroli człowieka co dwa, trzy dni. Najdroższe? – Górnej granicy nie ma – mówi Górnik. Najnowsze zlecenie wpłynęło od pary wrocławskich architektów, którzy w nowym apartamentowcu urządzają właśnie mieszkanie pokazowe ozdobione w pełni zautomatyzowanym akwarium morskim.
Firma nie tylko stawia i wyposaża akwaria, ale gwarantuje też całodobowy serwis: leczy ryby, które zaczynają chorować, oraz naprawia sprzęt. Przed miesiącem Ultramarino znalazła się w finale najbardziej prestiżowej nagrody biznesowej w województwie Dolnośląski Gryf. Teraz Marcin Górnik zajmuje się przenosinami hodowli do Zgorzelca. Stamtąd blisko do autostrady A4 (co powinni docenić odbiorcy hurtowi) oraz niemieckiej granicy (łatwiej będzie wejść na tamtejszy rynek).
W Zgorzelcu Górnik i tak bywa raz w tygodniu, gdzie pracuje w lecznicy weterynaryjnej. By nie wypaść z obiegu kolejny dzień przeznacza na leczenie zwierząt w Ambulatorium Kliniki Zwierząt Egzotycznych we Wrocławiu. Dla studentów weterynarii na Uniwersytecie Przyrodniczym prowadzi też ćwiczenia z zakresu chorób ryb (w przyszłym semestrze zanosi się na fakultet z chorób bezkręgowców wodnych), a w wolnych chwilach pisze doktorat, w którym bada przydatność badań USG dla producentów ryb i kawioru (dzięki określeniu za pomocą ultrasonografu rodzaju płci na przykład jesiotra, który dojrzewa nawet kilkanaście lat, hodowcy mogą łatwo rozpoznać samce, by przeznaczyć je do sprzedaży, oraz samice, które zostawią, by w przyszłości złożyły ikrę). To kolejna nisza, jaka znalazł młody weterynarz – na zaproszenie litewskiego producenta kawioru już prowadził tam pierwsze badania USG, zaproszenie na kolejne badania już nadeszło. Gdy wyjeżdża, hodowli ryb dogląda narzeczona, również weterynarz, czasem pomaga rodzina. – Bo ja właściwie cały czas siedzę na walizkach – mówi biznesmen.
ikona lupy />
Akwarium / ShutterStock