Tak narodziła się gorączka tulipanowa, która wybuchła w Zjednoczonych Prowincjach Niderlandów w pierwszej połowie XVII wieku.
To jedna z najsłynniejszych baniek spekulacyjnych w historii cywilizacji: obywatele ówczesnej Holandii byli przekonani, że ceny tulipanów mogą tylko rosnąć. Wyprzedawali więc majątki i zaciągali kredyty po to, by móc kupić kwiaty. Powstała nawet swego rodzaju inżynieria finansowa umożliwiająca np. handlowanie cebulkami tulipanów, których jeszcze nie zdołano wyhodować. Aż nadszedł rok 1637, w którym nastąpiło załamanie rynku. Ceny cebulek spadły na łeb na szyję, znakomita część inwestorów poszła z torbami, ale mniejszość, która zdołała w porę wycofać się z tulipanowego szaleństwa, zarobiła krocie.
Te przypadłości rynku są jak najbardziej aktualne do dziś. Pojawiające się i pękające z hukiem bańki spekulacyjne oraz grono inwestorów, którzy zdołali na nich zarobić. Trzeba przyznać, że w ciągu 20 z górą lat od powrotu do Polski wolnego rynku i rynku kapitałowego tych okresów inwestycyjnego szaleństwa mieliśmy całkiem sporo. Hossa na warszawskiej giełdzie w latach 90., bańka internetowa z przełomu wieków i wreszcie żywiołowe wzrosty na wielu rynkach, od nieruchomości po surowce i waluty, które tak boleśnie skończyły się cztery lata temu. Dziś też mamy do czynienia z różnymi dziwnie nadętymi balonami. Horrendalnie wysoki kurs franka szwajcarskiego, gigantyczne wyceny portali społecznościowych, ceny surowców, które w kryzysowej rzeczywistości powinny raczej spadać, niż rosnąć. Takich przykładów można znaleźć więcej.
Reklama
Jedno z podstawowych doświadczeń nabytych w ostatnich latach zaleca, by do perspektywy łatwego i szybkiego zarobku podchodzić z najwyższą ostrożnością. Dlaczego? Przeciętni zjadacze chleba, czyli większość z nas, przyłączają się do inwestycyjnego owczego pędu, gdy już jest za późno, a nad rynkiem pojawia się zagrożenie krachem. Wytrawni gracze zdają sobie z tego sprawę, nowicjusze – nie.
Żyjemy jednak w czasach, gdy strategia konserwatywna, bezpieczna, nastawiona tylko na skuteczny wyścig z inflacją i jakiś margines zysku, okazuje się niesłychanie trudna. Na dobrą sprawę przy bodaj wszystkich możliwościach inwestycyjnych pojawił się mniejszy lub większy znak zapytania dotyczący ich skuteczności, a wręcz bezpieczeństwa naszych pieniędzy. Lokaty bankowe? Perspektywa likwidacji produktów antybelkowych sprawi, że zanoszenie pieniędzy do banku stanie się niezbyt dobrym interesem. W dodatku kondycja sektora – nie w Polsce, ale na świecie – nie sprzyja komfortowi bezkrytycznej wiary w banki. Obligacje? Podobnie – jedna z najbardziej bezpiecznych możliwości, tyle że rządzący, znów niekoniecznie w Polsce, zrobili wiele, żeby nadszarpnąć zaufanie do tego rodzaju papierów. Surowce? Ceny są na bardzo wysokim poziomie, prawdopodobieństwo wzrostów jest niewielkie. Metale szlachetne – drogie, bardzo drogie.
Tę wyliczankę można by kontynuować. Celowo nie wspomniałem o akcjach, gdyż tutaj przewidzenie czegokolwiek jest szczególnie trudne, a prawdopodobieństwo wzrostów lub spadków – powiedzenie od lat powtarzane przez pewnego redaktora – równe sobie.
Co robić w takim razie? Są pseudoszkoły, które twierdzą, by wszystkie posiadane oszczędności zgromadzić w jednej skarpecie (o ile się zmieszczą) i czekać. Inne zalecają totalny brak wiary we wszelkie mechanizmy finansowe, łącznie z wartością pieniądza, i po prostu kupno złota czy diamentów, i trzymanie skarbów w bezpiecznym miejscu. Moim zdaniem nie warto się jednak tak łatwo poddawać i skazywać na taktykę całkowicie defensywną. Mimo wszystko ten świat jest w stanie stworzyć lepsze okazje inwestycyjne niż trzymanie złota zakopanego w ogródku, któremu szkody może wyrządzić byle kret. I mimo wszystko trzeba pamiętać o tym, że w ciągu ostatnich lat na świecie nie doszło – poza jednym islandzkim przypadkiem – do masowych strat klientów banków. Nawet ten ryzykowny rynek akcji po czasie głębokich spadków przyniósł naprawdę solidne odbicie.
Wygląda więc na to, że ciągle największe szanse na sukces daje taktyka ostrożna, ale też taka, która ma pewne cechy konsekwencji. Czyli: dywersyfikacja wśród inwestycji, które uchodzą za bezpieczne – lokat, funduszy pieniężnych, obligacji, surowców czy metali szlachetnych. Jeżeli ktoś ma nieco bardziej rozwiniętą skłonność do ryzyka, być może powinien wkroczyć z częścią swoich pieniędzy na rynek akcji czy portfeli akcyjnych.
Zaletą takiej strategii będzie minimalizacja ryzyka. Oczywiście można sobie wyobrazić, że wszystkie te instrumenty wykażą straty. W praktyce jest to jednak bardzo trudne.
Choć przede wszystkim trzeba liczyć na hossę, czego Państwu oczywiście życzę. Jednak dostrzec ją w tym momencie, na przełomie 2011 i 2012 roku, jest niestety dosyć ciężko.
ikona lupy />
Marcin Piasecki, wydawca „Dziennika Gazety Prawnej” / DGP