Co więcej, niespecjalnie wiadomo, kiedy ruszy – za kilka bądź nawet kilkanaście miesięcy. Sam nowiutki port lotniczy co prawda stoi, lecz skala niedoróbek uniemożliwia jego uruchomienie. Niemiecka prasa pastwi się nad tym, jak to w psującej się windzie utknął sam burmistrz Berlina, poziom zabezpieczeń przeciwpożarowych woła o pomstę do nieba, a stanowisk odpraw pasażerów wybudowano tak mało, że kompletnie zakorkowały się już podczas prób przeprowadzonych z udziałem ochotników.
Poznań, Wrocław czy Szczecin mają zatem spokój jeszcze przez jakiś czas, zaś los berlińskiego lotniska znakomicie wpisuje się w serial pod tytułem oddawanie do użytku wielkich inwestycji infrastrukturalnych. Trzymając się przykładu lotnisk, warto przypomnieć chwile horroru, jakie przeżywało londyńskie Heathrow po uruchomieniu terminalu nr 5. To cudo potrafiło na długie dni sparaliżować prace jednego z największych portów na świecie. Żeby nie było zbyt słodko, trzeba też pamiętać o skomplikowanej historii i oddawaniu do użytku nowego terminalu na Okęciu. Piszę to w kontekście – bo jakżeby inaczej w tych dniach – Euro 2012. Otóż pozwolę sobie zaznaczyć, że mistrzostwa w Polsce miały być mistrzostwami infrastrukturalnej zapaści. Taki ton dominował w mediach nawet nie miesiące, ale zaledwie tygodnie temu. Kibice mieli nie dać sobie rady z podróżowaniem do kraju i po nim, lotniska miały nie wyrabiać, byle jak i pospiesznie sklecone stadiony miały stać się gwoździem do trumny.
I jakoś się zdarzyło, że w zasadzie wszystko działa. Mamy najpiękniejszą w historii imprezę, z której wszyscy są zadowoleni. No może prawie wszyscy, z jednym osobliwym przypadkiem na czele – branżą budowlaną. To prawda, w tym sektorze – ostrożnie mówiąc – nie dzieje się najlepiej. Mamy do czynienia z serią bankructw bądź pogorszenia się wyników finansowych tych, którzy infrastrukturę na Euro 2012 budowali.
Reklama
Zastanawiające jest to, że gdy inwestycja – na przykład autostrada – była realizowana na zlecenie firmy prywatnej, czyli tzw. koncesjonariusza, budowlańcy nie mieli najmniejszego problemu. Oddawali drogi przed czasem i jakoś nie bankrutowali. Gdy inwestorem było państwo bądź któraś z jego agend, zaczynał się dramat. Doszło wręcz do tego, że ta sama firma potrafiła zbudować przed czasem koncesyjny odcinek A1, a z państwowej A4 po prostu uciekła, ładnie to nazywając opuszczeniem placu budowy.
Argumentacja wykonawców czy to dróg, czy stadionów, którzy popadli kłopoty, jest podobna. Zbyt niska wartość kontraktów, które nie uwzględniały na przykład rosnących kosztów materiałów budowlanych. Długa procedura rozliczania wykonanych robót. Konieczność dodatkowych prac. Wreszcie – błędy w projektach inwestycji. Przyznam, że z tego zestawu przemawia do mnie tylko punkt ostatni. Czy projekty były złe, powinny jak najszybciej ustalić sądy i zdecydować o ewentualnych odszkodowaniach. Natomiast cała reszta zarzutów ma kompromitujący charakter dla menedżmentu tych potężnych nieraz firm. Jak można nie brać pod uwagę możliwości wzrostu cen asfaltu? Zawierać kontrakty, które przewidują niekorzystny tryb rozliczeń? Zgadzać się na roboty dodatkowe bez jasno sformułowanych umów?
Przypomnijmy sobie atmosferę sprzed paru lat, kiedy ogłaszano przetargi na inwestycje związane z Euro 2012. Z grubsza można ją określić jako wielki wyścig po kontrakty. Firmy masowo schodziły z cen, byleby złapać inwestycje, a urzędnicy z Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad przecierali oczy ze zdumienia, widząc oferty o dziesiątki procent tańsze od ich kosztorysów. I jak się dzisiaj okazuje, być może była w tym racja. Tylko że nie za bardzo mieli pole manewru w obliczu tak wielkiej promocji u budowlańców. Na co liczyły firmy budowlane? Na farta, że nic nie zdrożeje? Nie wierzę bowiem, żeby grały ze skrajnym cynizmem, zakładając, że kiedy kontrakt przestałby się kalkulować, państwo do niego gładko dopłaci.
W tej całej historii tak naprawdę warto się przejmować losem małych firm, podwykonawców gigantów na glinianych nogach. One akurat w niczym nie zawiniły, a teraz masowo znalazły się na krawędzi. Nie dlatego, że nie płaciło państwo, dlatego, że nie płacili im generalni wykonawcy. Tak czy inaczej jednak – warto im pomóc. Gdyż ich biznes może nie przetrwać do końca Euro.