Wzrost jest pierwszym przykazaniem współczesnej gospodarki. Coraz więcej wskazuje jednak na to, że jego nabożny kult wyrządza światu również wiele szkody. Jak to możliwe, że Zachód tak bardzo się od niego uzależnił? I czy da się w ogóle uciec przed dyktatem PKB?

Paul Loebe Haus to nowoczesny przeszklony budynek w samym centrum Berlina. Od Urzędu Kanclerskiego, siedziby najpotężniejszej (przynajmniej według „Forbesa”) kobiety świata Angeli Merkel, dzieli go nie więcej niż 300 metrów. Od przysadzistego gmachu Bundestagu, gdzie zbiera się niemiecki parlament, dzieli go jeszcze mniejsza odległość. Być bliżej centrum niemieckiej władzy chyba już nie można.

Jest wczesne, choć pochmurne marcowe popołudnie. W Paul Loebe Haus zebrała się właśnie komisja Wzrost, Dobrobyt, Jakość Życia. Towarzystwo elitarne: są tu prezydent, przedstawiciele wszystkich partii oraz siedemnastu najbardziej wpływowych niemieckich ekonomistów. Na chwilę wpada nawet kanclerz Merkel (dojazd limuzyną z Urzędu Kanclerskiego zajmuje jej podobno równe 180 sekund). Cel spotkań komisji powołanej w grudniu 2010 r. brzmi jak tytuł seminarium na którymś z lewicujących zachodnich uniwersytetów: Jak uwolnić się spod dyktatu wzrostu gospodarczego? Czy kult PKB naprawdę służy budowaniu dobrobytu całego społeczeństwa? Czy totalna ekonomizacja życia społecznego naprawdę pomaga gospodarce? Słuchając padających na sali argumentów, nawet największy neoliberalny sceptyk zaczyna wierzyć, że lepszy świat jest możliwy. A droga do niego wiedzie poprzez detronizację PKB.

Wystarczy jednak opuścić salę posiedzeń szacownej komisji, by zorientować się, że nie będzie to wcale proste. Wygląda bowiem na to, że na zewnątrz, w tak zwanym normalnym świecie, wszyscy pragną czegoś dokładnie odwrotnego. Mianowicie wzrostu. Chce go konserwatywno-liberalny rząd, ale również lewicowa opozycja. Równie intensywnie wypatrują go związki zawodowe i przedstawiciele pracodawców, największe prywatne banki oraz konsumenckie grupy lobbingowe. Podobnie jest w całej Europie. Wzrostu pragną wszyscy: Europejski Bank Centralny, Komisja Europejska, francuscy socjaliści Francois Hollande’a, hiszpańscy konserwatyści Mariano Rajoya, a nawet radykalna grecka Syriza. Wzrost, wzrost i jeszcze raz wzrost.

Prostota i elegancja

Reklama

Dlaczego właśnie PKB? Część odpowiedzi tkwi w prostocie konstrukcji. Wzór na PKB potrafi zrozumieć każdy, bo to jedno z najbardziej klarownych równań w ekonomii. Wygląda tak: konsumpcja + inwestycje + wydatki rządowe + bilans handlowy (czyli eksport – import). Dziecinnie proste. Jeśli PKB staje w miejscu lub, nie daj Boże, się kurczy, to znaczy, że albo mniej konsumujemy (co nie jest dobrą wiadomością dla biznesu, który mniej zarabia), albo mniej inwestujemy (co powoduje wzrost bezrobocia). Mogą też zmniejszać się wydatki rządowe, co oznacza kłopoty dla dużej, zwłaszcza najbiedniejszej i uzależnionej od wszelkiego rodzaju świadczeń, części społeczeństwa. Albo też zwiększa się nasz deficyt handlowy, co powoduje wzrost zadłużenia. Najczęściej dzieje się wszystko naraz. Nic dziwnego, że jesteśmy głęboko przekonani, iż brak wzrostu oznacza kłopoty. Według tej logiki współczesne gospodarki przypominają samolot. Lecą, dopóki silnik przyspiesza. Gdy tylko hamuje, maszyna natychmiast zaczyna spadać. Na dłuższą metę samolot nie może się zatrzymać w miejscu, bo groziłoby to totalną katastrofą.

Od prostoty już jednak tylko krok do prostackości. Tej negatywnej strony PKB był świadom sam twórca tej koncepcji Simon Kuznets. Urodzony jeszcze w carskim Pińsku ekonomista (Nobel w 1971 r.) od początku przestrzegał, by nie traktować jego rachunków jak wyroczni. „Pokazałem, w jaki sposób łatwo obliczyć dochód narodowy, ale ostrzegam, by nie wyciągać z niego zbyt daleko idących wniosków co do faktycznego bogactwa narodów” – mówił w 1934 r. podczas przesłuchania w amerykańskim Kongresie. Te przestrogi na niewiele się jednak zdały: Waszyngton przyjął jego metodologię jeszcze w latach 30., a po II wojnie światowej i konferencji w Bretton Woods Kuznetsowski wzór zaczął obowiązywać w całym kapitalistycznym świecie. Zachodowi było wtedy z PKB bardzo po drodze. Odbudowywał wojenne zniszczenia uskrzydlony nowymi odkryciami technologicznymi (pralka, lodówka, komputer), a przede wszystkim poszerzeniem klasy średniej zdolnej wchłonąć nowe produkty. Był to moment, w którym konsumuje się najsłodsze owoce wzrostu (rosnące płace, rozbudowa państwa dobrobytu), a tych gorzkich jeszcze nie widać. Nic dziwnego, że dyktatu PKB nikt nie miał ochoty podważać. Zwłaszcza że po upadku realnego socjalizmu zachodni kapitalizm wydawał się niezwyciężony, a lewica i prawica prześcigały się w tym, kto jest lepszym zwolennikiem wolnego rynku. Niestety ze szkodą dla nas wszystkich – podkreśla dziś coraz większa część ekonomistów. „Wszyscy ekscytujemy się wielkimi aferami księgowymi w stylu Enronu. Nikt jednak nie chce powiedzieć wprost, że cały PKB to też jeden wielki księgowy szwindel” – nie, tych słów nie wypowiedział żaden lewicowy anarchista. Opublikował je w lutym 2006 r. londyński „The Economist” – najbardziej opiniotwórczy magazyn ekonomiczny świata czytany w najważniejszych gabinetach władzy i świątyniach pieniądza. Obecny kryzys jeszcze bardziej wydłużył listę zarzutów wobec prymatu PKB.

Co właściwie jest z nim nie tak? Choćby to, że PKB nie uwzględnia bardzo wielu czynników decydujących o faktycznej kondycji gospodarki. Nie rejestruje na przykład wszystkich transakcji niepieniężnych. W ten sposób kraje, które mają problem z szarą strefą (zatrudnianiem na czarno albo oszukiwaniem przez sprzedawców na kasie), tracą podwójnie. Nie tylko do fiskusa trafia mniej należnego podatku, lecz także konsumpcja, a z nią i PKB, wydają się niższe, niż są w rzeczywistości. A to już ma znaczenie, bo większość inwestorów podejmuje swoje decyzje biznesowe (Wchodzę czy nie wchodzę w ich papiery? Czy ma sens zbudowanie tam fabryki?) również na podstawie dynamiki PKB. Ale nie chodzi tylko o kraje, w których na potęgę oszukuje się skarbówkę. Po głowie dostają też społeczeństwa bardziej tradycyjne, gdzie niepłatna praca jest ważną częścią porządku społecznego. Znany obrazek: pięćdziesięciokilkuletnia babcia idzie na wcześniejszą emeryturę, by pomóc zapracowanym dzieciom w opiece nad wnukami. Albo osoba w sile wieku bierze pół etatu, żeby zająć się zniedołężniałymi rodzicami. Robią tak nie z lenistwa, ale ponieważ ich normalne zarobki nie pozwalają na wynajęcie dodatkowej osoby do pomocy. Ich praca ma jednak niebagatelne znaczenie. Zdejmuje państwu z głowy problem z zapewnieniem opieki przedszkolnej oraz geriatrycznej. Ta, rzecz jasna, nie jest jednak płatna, więc nie widać jej w PKB. A rewolucja internetowa, która zmieniła życie każdego z nas w ostatnich 10 – 15 latach? Choć był to cywilizacyjny przełom na miarę wynalezienia maszyny parowej czy silnika samochodowego, próżno wypatrywać jej efektów w statystykach PKB. W trakcie rewolucji 2.0 Zachód rozwijał się w tempie zaledwie kilkuprocentowym (a i to głównie dzięki bańkom pompowanym przez sektor finansowy), w ogóle nie do porównania ze skokami PKB z wieku XIX i początków XX. Wszystko dlatego że przełom technologiczny opierał się w dużej mierze na darmowym oprogramowaniu. W skrajnym przypadku można nawet założyć, że open source przyniósł recesję, a więc przyczynił się do pogorszenia warunków życia większości z nas. A to przecież kompletna bzdura.



Ślepy i dziurawy

Na tym nie koniec. PKB nie wychwytuje również wielu subtelności faktycznie decydujących o ekonomicznym wigorze gospodarki. Wiele organizacji lobbingowych (zwłaszcza reprezentujących pracodawców) uwielbia publikować wyliczenia, ile gospodarka traci np. z powodu długiego weekendu. Liczy się to bardzo łatwo. Dzielimy roczny PKB przez 365 i wychodzi, ile gospodarka wytwarza w ciągu jednego dnia. Skoro tego dnia prawie nikt nie pracował, to znaczy przecież, że PKB mógłby być o tyleż większy. W rzeczywistości nie jest to takie proste. W tym wyliczeniu nie ma przecież mowy o tym, że po takim dodatkowym dniu (lub dwóch) wolnego pracownik staje się bardziej wypoczęty i efektywny. Niemcy na przykład należą do krajów, gdzie ludzie odpoczywają najwięcej w Europie. Próżno też szukać kogoś w biurze po 17. Dlaczego więc ich gospodarka jest uważana za najsilniejszą w Europie?

PKB jest nie tylko dziurawy. Jest także ślepy. Nie rozróżnia, co jest właściwie produkowane. Liczy się tylko ilość. Nie dostrzega poprawy jakości produktów, jeżeli tylko nie są one zawarte w ich cenie. W sposób naturalny dyktat PKB niesie więc ze sobą presję na obniżanie jakości produktu. Właśnie dlatego starsze telefony komórkowe służą dłużej, a nowsze modele psują się coraz szybciej. Nowy produkt musi przecież za wszelką cenę przebić się na nasycony rynek. W skrajnych przypadkach ślepota PKB prowadzi wręcz na manowce. Weźmy na przykład trzęsienie ziemi. Właściwie powinien się o nie modlić rząd każdego (leżącego w odpowiedniej strefie aktywności tektonicznej) kraju. Przecież to idealny stymulator PKB. Jeśli tylko zniszczeniu nie ulegną żadne ważne fabryki, normalny obieg gospodarczy zostanie przerwany ledwie na kilka dni. A domy i drogi trzeba przecież odbudować. Jeszcze więcej korzyści daje wojna... Lepiej nawet nie ciągnąć tej myśli, bo wyszłoby nam, że na dobrą sprawę najlepszym sposobem na pobudzenie słabowitego unijnego PKB byłoby podzielenie strefy euro na dwa wrogie obozy militarne, powolne zbrojenia, a potem przeprowadzenie kontrolowanej kilkuletniej wojenki. PKB ruszyłby z kopyta. Takie rzeczy miały już miejsce w historii. To właśnie dążenie do podtrzymania dynamiki wzrostu (nie chodziło jeszcze wtedy o PKB) było przecież jedną z głównych przyczyn wybuchu I i II wojny światowej, gdy najpierw wilhelmińskie, a potem hitlerowskie Niemcy rozwijały się w tempie dzisiejszych Chin i nie chciały się pogodzić z końcem tej hossy. Skutki były z początku stymulujące dla gospodarek. Dla ludzi już niekoniecznie.

Przykładów fatalnych skutków kultu wzrostu nie trzeba jednak szukać w historii. Widać je na co dzień, choćby w takich dziedzinach jak służba zdrowia. Ze statystycznego punktu widzenia im więcej chorych, tym lepiej. Więcej operacji to więcej zysków i wyższy PKB. Jak to wygląda w praktyce, pokazał niedawny raport Związku Niemieckich Kas Chorych, według którego 60 proc. operacji przeprowadzonych w tamtejszych szpitalach w latach 2006 – 2010 było z medycznego punktu widzenia niepotrzebnych. Kliniki decydowały się na nie, bo wiedziały, że w ślad za nimi otrzymają budżetową refundację. W długim okresie takie pompowanie popytu musi jednak doprowadzić do wzrostu kosztów związanych z zabiegami medycznymi. To tylko pogłębia zadłużenie państwowej służby zdrowia i będzie skutkowało zwiększoną presją na jej prywatyzację, co nigdy nie jest w interesie ogółu społeczeństwa.

Można iść jeszcze dalej. Jeden z najbardziej znanych badaczy wzrostu gospodarczego w Europie Meinhard Miegel uważa wręcz, że PKB jest jedną z przyczyn obecnej pułapki zadłużeniowej, w której tkwią wszystkie kraje bogatego Zachodu. – Mniej więcej w latach 70. naturalny powojenny impet zaczął wyhamowywać i największe gospodarki globu zaczęły spowalniać. Politycy znaleźli się w pułapce. Niczym w dzisiejszych Chinach byli niewolnikami wzrostu, którym kupowali zadowolenie obywateli – mówi w rozmowie z DGP Miegel. Przywódcy USA, Japonii, Niemiec i Francji spojrzeli więc jeszcze raz na równanie PKB. I znaleźli! Jednym z punktów pompującym wzrost są przecież… wydatki rządowe. Zaczęło się więc pożyczanie na wielką skalę. Skutki widzimy dziś. Ta zasada dotyczy nie tylko władz, lecz także sektora prywatnego. Większość innowacji finansowych wprowadzonych do powszechnego obiegu w latach 80. i 90. miało jeden cel. Pobudzenie konsumpcji. Jeśli trzeba – nawet kosztem przyszłego długu. Przykładem były najpierw karty kredytowe (kup dziś, zapłać pojutrze), a potem kredyty mieszkaniowe subprime rozdawane na prawo i lewo dla popularnych NINJA (no income, no job, no assets – bez dochodu, bez pracy, bez aktywów). Władze mające kontrolować działania sektora prywatnego nie zrobiły nic, by temu zapobiec. Mało tego. Wiele rządów (np. amerykańskie administracje Clintona i Busha juniora) wręcz je promowało. Konsumpcja miała się kręcić. A z nią PKB.

Jednak jednym z największych zarzutów wobec PKB jest to, że nie uwzględnia on kosztów wzrostu. Głównie ekologii. Chodzi przecież o to, by sprzedać i wyprodukować jak najwięcej. Weźmy dwie fabryki tworzące ten sam produkt. Jedna może wylewać ścieki prosto do rzeki i nie musi kupować certyfikatów emisyjnych. Druga podlega ścisłemu ekologicznemu reżimowi kontrolnemu. Ta pierwsza produkuje rzecz jasna taniej, a więc i więcej. W tym sensie ograniczenia ekologiczne są faktycznie hamulcem wzrostu PKB. Pytanie tylko, czy każdy z nas wolałby mieszkać w okolicach fabryki dymiącej i trującej bez żadnych ograniczeń, czy raczej tej drugiej, proekologicznej?

Zdetronizować PKB

Podobnie jest z kosztami społecznymi. Patrząc na gołe statystyki PKB, nie sposób określić, czy kraj jest społeczną gospodarką rynkową z szeroką klasą średnią, która pełnymi garściami korzysta z dobrobytu, czy też wszystkie zyski trafiają do kieszeni garstki oligarchów. Kult PKB nie tworzy żadnych dodatkowych zachęt, by dochód narodowy był w społeczeństwie sprawiedliwiej rozdzielony. Ale czy powinno nas to w ogóle obchodzić? Owszem – odpowiadają Richard Wilkinson z Uniwersytetu w Nottingham i Kate Pickett z Uniwersytetu w Yorku. W wydanej w 2009 r. książce „The Spirit Level” pokazali, że zakrojona na szeroką skalę redystrybucja dochodu narodowego opłaca się wszystkim: zarówno biednym, jak i bogatym. Praca odbiła się tym szerszym echem, że autorzy nie są lewicowymi politrukami, lecz profesorami epidemiologii. A z przedstawionych przez nich statystyk wynikało, że im kraj bardziej egalitarny, tym wyższy poziom zaufania społecznego, a w związku z tym mniej chorób cywilizacyjnych, takich jak nerwice, depresje czy otyłość. Również wśród najbogatszych. – Paradoksalnie osoba żyjąca w kraju o wysokim PKB na głowę, ale większych różnicach społecznych, może zrobić z każdym dodatkowym dolarem mniej rzeczy przynoszących zadowolenie, a bardziej musi się martwić o utrzymanie stanu posiadania – przekonywali Wilkinson i Pickett.

Dlatego poszukiwanie alternatywnych wskaźników rozwoju gospodarczego, które podważą dyktat PKB, trwa od lat. Od dawna istnieje powszechnie uznany współczynnik Giniego (nazwany tak na cześć włoskiego ekonomisty z czasów faszystowskich), który pozwala mierzyć i porównywać poziom różnic między biednymi a bogatymi. Inna dobra miara to opracowany przez ONZ wskaźnik rozwoju społecznego (Human Development Index), istniejący od początku lat 90., który klasyfikuje kraje pod względem tego, jak długo i zdrowo żyją ich obywatele oraz jak wygląda ich dostęp do wiedzy czy dostatniego życia. Jest też miernik trwałego dobrobytu ekonomicznego (Index of Sustainable Economic Welfare) opracowany przez ekonomistę i ekologicznego aktywistę Hermana Daly’ego z uniwersytetu w Maryland oraz protestanckiego teologa Johna B. Cobba. Odejmuje od klasycznego PKB koszty związane z zanieczyszczeniem środowiska i uszczupleniem zasobów naturalnych, dodaje natomiast wartość pracy w gospodarstwach domowych czy wzrost kapitału netto.

Gospodarka jak helikopter

Jeśli ktoś z kolei uważa, że liczą się nie tylko statystyki, lecz także subiektywne poczucie zadowolenia obywateli, może sięgnąć do różnorakich miar szczęścia, niezwykle modnej gałęzi współczesnej ekonomii. Tego typu przedsięwzięcia od dawna nie są już tylko domeną progresywnych uniwersytetów czy marzycielsko nastawionych agencji wyspecjalizowanych ONZ. Kilka lat temu OECD (a więc organizacja prezentująca już bardziej konserwatywne podejście do klasycznej ekonomii) zaproponowała skorygowanie statystyk wzrostu o wskaźnik nierówności społecznych albo ilość pozostawianego pracownikom czasu wolnego. Od początku kryzysu do gry weszły również najważniejsze kraje zachodnie, powołując komisje takie jak niemiecka Dobrobyt, Wzrost, Jakość Życia czy zainicjowany jeszcze przez Nicolasa Sarkozy’ego konwentykiel pod wodzą noblistów Josepha Stiglitza i Amartyi Sena. Te wszystkie propozycje mają tylko jedną, ale za to fundamentalną wadę. Zawsze na koniec i tak bazują na wzroście. Tak jak wskaźnik rozwoju społecznego (HDI). W latach 2007 i 2008 niekwestionowanym liderem tego rankingu była Islandia, uchodząc za najwygodniejsze miejsce do życia na całej kuli ziemskiej. Pod koniec 2008 r. zawaliły się jednak islandzkie banki, a PKB spadł o 1/3. Efekt był natychmiastowy. W 2009 r. Islandia spadła na 14. miejsce, a w 2010 r. nawet na 17.

PKB trzyma nas zatem mocno w garści i nie ma przed nim ucieczki. – Nie do końca – mówi nam Karl-Heinz Paque, ekonomista z uniwersytetu w Magdeburgu i członek komisji Wzrost, Dobrobyt, Jakość Życia. Jego zdaniem rację mają obradujący pod przewodnictwem Stiglitza i Sena. „Jeśli patrzymy tylko na PKB, przypominamy kierowcę wpatrującego się wyłącznie w prędkościomierz. Jak daleko zdoła jednak dojechać auto, któremu na desce rozdzielczej brak informacji o poziomie paliwa, ilości oleju czy miernika obrotów?” – napisali w swoim końcowym raporcie. Dynamika PKB to jeden z czynników, na podstawie którego miliony inwestorów podejmują decyzje biznesowe. – Ale czasy, kiedy był to wskaźnik jedyny, należą już do przeszłości – dodaje Paque.

Wychodzi więc na to, że pierwsze kroki w kierunku demontażu wszechpotężnego PKB zostały już podjęte. Być może jest to jedna z największych zdobyczy obecnego kryzysu ekonomicznego. Co będzie na końcu tej drogi? Czy gospodarka przestanie kiedyś przypominać samolot, który cały czas musi przyspieszać, bo inaczej zacznie spadać? Teoretycznie nie jest to wykluczone. W końcu helikopter to też maszyna latająca, a jednak potrafi wisieć w powietrzu, nie tracąc wysokości. Na razie nie potrafimy jednak zrobić tego samego w ekonomii.