Wedle danych GUS, w 2024 roku wartość eksportu polskich usług wymagających oddelegowania pracowników do innego państwa UE wyniosła blisko 32 miliardy złotych. To więcej od rocznego budżetu polskiej nauki i szkolnictwa wyższego. I równowartość ceny ponad 100 myśliwców F-35.
Ten ogromny, niezwykle wymierny, sukces jest zasługą tysięcy prężnych polskich przedsiębiorców, ale też naszych polityków, którzy w tej arcyważnej kwestii potrafili ze sobą współdziałać ponad wszelkimi podziałami, dzięki czemu zdołali zablokować protekcjonistyczne zapisy w dwóch dyrektywach o delegowaniu pracowników – tzw. wdrożeniowej i rewizyjnej. Forsowane przez bogate kraje Unii, w tym Francję, restrykcyjne regulacje miały pozbawić polskich usługodawców przewagi konkurencyjnej, obciążając ich wieloma absurdalnymi wymogami biurokratycznymi i kosztami. Dzięki wspólnym zabiegom udało się tę konkurencyjność obronić – zwyciężyła idea jednolitego rynku, na którą od początku powołują się polskie firmy. Skala sukcesu była na tyle znacząca, że wywołała napięcia w Unii Europejskiej. Teraz sami możemy ten sukces pogrzebać.
Promotorzy deregulacji mistrzami biurokracji
Kim są polscy eksporterzy usług? To przede wszystkim małe i średnie przedsiębiorstwa wyspecjalizowane świadczeniu konkretnych, często niszowych, usług w szeroko pojętym przemyśle, transporcie, budownictwie (także przy remontach) czy montażu, a także w sektorze opiekuńczym (nad dziećmi i seniorami). Wedle szacunków Narodowego Banku Polskiego, MŚP o całkowicie polskim kapitale stanowiły w ostatnich latach grubo ponad 60 proc. rodzimych eksporterów usług.
W swym głośnym raporcie o przyszłości europejskiej konkurencyjności („The Future of European Competitiveness” z 2024 roku) Mario Draghi podkreślił, że właśnie małe przedsiębiorstwa, przeważające liczebnie w całej UE, najsilniej odczuwają skrajnie negatywne skutki nadmiaru odciążeń regulacyjnych i pęczniejącej biurokrację. W opinii byłego szefa Europejskiego Banku Centralnego, prowadzi to do wyniszczenia unijnej gospodarki i stanowi egzystencjalne zagrożenie dla przyszłości Europy oraz jakości życia każdego z nas. Raport ostrzega, że bez radykalnych działań deregulacyjnych i wzmacniających konkurencyjność Unia stopniowo utraci zdolność do zapewniania obywatelom fundamentalnych wartości: bezpieczeństwa, wolności, pokoju i dobrobytu, aż w końcu straci sens istnienia.
Polski rząd i polscy przedstawiciele w Brukseli i Strasburgu (w tym znani europosłowie, byli komisarze unijni) mają duże zasługi w promowaniu tego myślenia na poziomie Unii i mogą się uważać za inicjatorów kluczowych procesów deregulacyjnych. Paradoks polega na tym, że jednocześnie – jak słyszymy od przedsiębiorców - w obszarze eksportu usług największe bariery dla polskich firm tworzy dzisiaj… polska administracja: po wejściu w życie nowej ustawy o zatrudnianiu cudzoziemców (20 marca 2025 r.) krajowi urzędnicy zaczęli odmawiać wydawania wiz i zezwoleń na pracę cudzoziemcom zatrudnianym w polskich firmach tylko dlatego, że ludzie ci mają zostać oddelegowani do pracy w innym kraju UE.
Skutki demografii: albo cudzoziemiec, albo nikt
Dlaczego to ważne? Ponieważ z powodu kryzysu demograficznego i coraz mniejszej dostępności pracowników chcących wykonywać kluczowe profesje (w budownictwie, przemyśle, transporcie, opiece domowej) w polskich firmach świadczących usługi za granicą sukcesywnie rośnie odsetek cudzoziemców. W 2024 r. ZUS wystawił ponad 849 tys. zaświadczeń A1 dla pracowników delegowanych i cudzoziemcy stanowili 23,4 proc. wszystkich delegowanych przez polskie firmy. To grubo ponad dwa razy więcej niż w 2021 r. (cudzoziemcy stanowili wówczas ok. 10 proc. delegowanych za granicę).
Fundamentalny problem polega na tym, że tych cudzoziemców - w sensie całkiem dosłownym - nie ma kto zastąpić. Pisałem niedawno na gazetaprawna.pl, że obcokrajowcy stanowią już w niektórych branżach w Polsce ponad połowę pracujących. Dominują w sprzątaniu i dozorowaniu, obsłudze hoteli i pensjonatów, gastronomii, opiece nad dziećmi i seniorami, odgrywają kluczową rolę w transporcie, handlu i budownictwie, a także w przemyśle i zbiorach owoców. Polaków chętnych do tych robót nie ma.
Z analizy danych GUS wynika, że wśród nieco ponad 15 mln pracujących w gospodarce narodowej w Polsce, w tym 11,5 mln zatrudnionych poza sektorem publicznym, jest już oficjalnie ok. 1,2 mln cudzoziemców. Stanowią oni ponad 7 proc. ogółu zatrudnionych, ale w niektórych sekcjach PKD ten odsetek był wyższy i to nawet kilkukrotnie:
- Administrowanie i działalność wspierająca (w tym sprzątanie) - 40,35 proc.
- Zakwaterowanie i gastronomia - 20,87 proc.
- Transport i gospodarka magazynowa - 16,26 proc.
- Budownictwo - 12,16 proc.
- Informacja i komunikacja - 10,49 proc.
- Pozostała działalność usługowa - 8,69 proc.
Szczegółowe analizy pokazują, że w działach należących do kluczowych sekcji PKD (jak handel, rolnictwo, opieka) udział cudzoziemców często zbliża się do 50 proc. lub nawet przekracza ten próg, a w przemyśle przetwórczym dynamicznie rośnie. Wśród 1,2 mln cudzoziemców zarejestrowanych w ZUS są przedstawiciele ponad 150 krajów – jeszcze dekadę temu było to 14 krajów. Eksperci podkreślają, że wzrost udziału cudzoziemców w profesjach i branżach związanych z dużą ilością mozolnej pracy fizycznej wynika z ogromnych braków kadrowych w Polsce i całej Europie. Te z kolei są konsekwencją wspomnianych długofalowych procesów demograficznych: na rynek pracy wkraczają pokolenia, w których urodziło się niemal dwa razy mniej dzieci niż w generacjach zbliżających się do wieku emerytalnego. W kolejnych dekadach ta proporcja wzrośnie do 3 do 1.
I tu wracamy do pracowników delegowanych przez polskie firmy do świadczenia usług poza granicami kraju: tak się składa, że zdecydowana większość przedsiębiorstw działa w branżach i sektorach o największym i najszybciej narastającym deficycie rąk do pracy. Jeśli nie będą mogli zatrudniać i delegować cudzoziemców do usług świadczonych – przypomnijmy – w ramach JEDNOLITEGO ERUROPEJSKIEGO RYNKU (Single Market), to nie będą w stanie wykonać bardzo wielu dotychczasowych i potencjalnych zleceń. Mówiąc najbrutalniej: wypadną z rynku ku uciesze – i zyskom - ich konkurentów z Niemiec oraz innych krajów Unii. To JUŻ SIĘ DZIEJE!
Jak walcząc z nielegalną imigracją Polska strzela sobie w stopę. Z karabinu
Polscy eksporterzy usług alarmują, że konkurencyjności pozbawia ich praktyka polskich urzędników: przepisy wprowadzone w imię (słusznej przecież) walki z niekontrolowaną imigracją uderzają potężnym rykoszetem w legalnie działających polskich przedsiębiorców, płacących wszystkie należne składki i podatki nad Wisłą. Przedstawiciele naszych przedsiębiorców zwracają przy tym uwagę, że potencjalną katastrofę fundujemy sobie nie tyle z uwagi na niefortunny kształt uchwalonego prawa, lecz za sprawą skrajnie niekorzystnej dla firm interpretacji przepisów. Eksporterzy przypuszczają wręcz, że polscy urzędnicy nie do końca rozumieją regulacje, na podstawie których polskie firmy działają w UE. Cytat z praktyka: „Poziom niedoinformowania bywa porażający. Okazuje się, że urzędnicy nie znają pojęcia delegowania pracowników, a wiedza o mechanizmach kształtujących konkurencyjność polskich eksporterów usług na rynku europejskim jest bardzo ograniczona. W efekcie urzędnicy nie zdają sobie sprawy z konsekwencji swoich działań”.
Z obowiązujących w Polsce europejskich regulacji, w tym Traktatów UE, jasno wynika, że delegowanie pracowników jest prawem każdego przedsiębiorcy w Unii i obejmuje wszystkich pracowników, niezależnie od ich obywatelstwa – również tych pochodzących spoza UE, zarówno już przebywających w kraju, jak i zatrudnionych tuż przed wysłaniem do pracy za granicą. Tymczasem obecna nadinterpretacja przepisów i praktyka urzędnicza zrównuje legalne delegowanie z migracją zarobkową. Prawnicy zwracają uwagę, że dochodzi tu do niczym nie uzasadnionego utożsamiania dwóch zupełnie różnych sytuacji:
– pierwsza polega na tym, że polski pracodawca wysyła swojego cudzoziemskiego pracownika na tymczasowy kontrakt za granicą
- druga polega na tym, że cudzoziemiec przyjeżdża do Polski tylko po to, by wjechać dalej do strefy Schengen i szukać pracy w innym kraju.
Pierwsza sytuacja oznacza w świetle przepisów świadczenie usług, druga to nadużycie. Jest oczywiste, że nadużycia trzeba skutecznie ścigać, ale wrzucanie do tego samego worka legalnego delegowania pracowników świadczy ewidentnie o nieznajomości prawa UE i prowadzi do bezpodstawnego blokowania legalnej działalności polskich firm.
Konsekwencją tego dramatycznego pomieszania podstawowych pojęć jest wypieranie polskich firm z rynku europejskich usług. Bez pożądanej liczby pracowników polscy eksporterzy usług tracą zagraniczne kontrakty, klientów i rynki, a czym korzysta konkurencja z Niemiec, ale też Rumunii i Litwy. Część polskich przedsiębiorców nie miało wyjścia i przeniosło działalność za granicę, by uniknąć barier w polskich urzędach. Zrobią to kolejni, jeśli praktyka urzędnicza nie ulegnie rychłej poprawie.
Dr Marek Benio, wiceprezes Europejskiego Instytutu Mobilności Pracy, przekonuje, że w polskich przepisach i praktyce urzędników powinno się jak najszybciej znaleźć jasne rozróżnienie między migracją zarobkową a delegowaniem pracowników: „Migracja zarobkowa opiera się na swobodzie przemieszczania się osób, natomiast delegowanie pracowników – na swobodzie świadczenia usług przez pracodawcę. Obie te swobody traktatowe przysługują wyłącznie obywatelom UE (oraz EOG i Szwajcarii).
- W przypadku migracji zarobkowej pracownik, który nie ma prawa do swobodnego przepływu osób i jedzie z jednego państwa członkowskiego do drugiego w celu podjęcia pracy, potrzebuje wizy i zezwolenia na pracę w państwie przyjmującym.
- W przypadku delegowania jest inaczej: swoboda świadczenia usług przysługuje przedsiębiorcy (usługodawcy), który musi posiadać obywatelstwo UE. Jego pracownicy delegowani – niezależnie od własnego obywatelstwa – nie korzystają z prawa do swobodnego przemieszczania się, lecz realizują swobodę przysługującą ich pracodawcy”.
Obowiązujące w UE konstrukcja prawna jasno wskazuje, że pracownik delegowany pozostaje uczestnikiem rynku pracy państwa wysyłającego (w tym wypadku Polski). Z tego powodu nie tylko nie musi, ale wręcz nie może ubiegać się o zezwolenie na pracę w państwie przyjmującym, ponieważ jego zatrudnienie pozostaje związane z rynkiem pracy państwa wysyłającego.
Polscy eksporterzy usług przenoszą działalność za granicę. Czy Polska naprawdę tego chce?
Na koniec zostawiłem sobie dramatyczne, ale chyba uzasadnione sytuacją pytanie: czy państwo polskie chce czerpać dochody podatkowe i składkowe z działalności rodzimych firm świadczących usługi za granicą, czy nie chce? Czy w obecnym położeniu finansów publicznych, przy rekordowej i niespotykanie szybko rosnącej dziurze między wydatkami a dochodami, Polska może sobie pozwolić na utratę wpływów od tysięcy firm i ich pracowników? Czy naprawdę chcemy w rok zaorać coś, co z takim mozołem budowaliśmy od początku stulecia – z korzyścią dla wszystkich, w tym państwa, ZUS, budżetu?
Przedsiębiorcy mają dość wielomiesięcznego rzucania grochem o ścianę i postanowili się zjednoczyć tworząc Koalicję Polskich Eksporterów Usług (KPEU). Wraz z Europejskim Instytutem Mobilności Pracy, mającym wielkie zasługi w skutecznej obronie jednolitego rynku oraz pilnowaniu polskich interesów w krajach Unii, domagają się od rządu pilnych działań, w tym przede wszystkim jasnych wytycznych dla urzędów i konsulatów, tak aby krajowe przepisy były stosowane zgodnie z prawem UE (art. 56 TFUE) i by skończyć z blokowaniem legalnej działalności polskich firm pod pretekstem walki z imigracją. Zwracają przy tym uwagę, że polskie prawo nie może ograniczać tego, co gwarantują regulacje unijne.
Trudno się nie zgodzić z Joanną Robaszkiewicz z KPEU, że „cios w polskie firmy eksportowe to cios w polską gospodarkę i bezpieczeństwo państwa”. Nie może być tak, że nasi przedsiębiorcy tracą konkurencyjność z powodu błędnej polityki własnego kraju.