Sprawa, a właściwie śledztwo, zatacza coraz szersze kręgi w państwach i instytucjach. Oburzenie rządów w tej kwestii jest jednak nie na miejscu. Teoretycznie cena kredytu mogłaby być ustalana jak wszystkie inne – podażą oraz popytem. Jeśli wielu Kowalskich czy Smithów chciałoby pożyczyć posiadane 2 tys. zł na procent – cena kredytu by malała, jeśli niewielu – rosła.

Sytuacja jednak wygląda inaczej: bank w dzisiejszej Polsce (i tak ostrożny) mający wolne 2 tys. gotów jest od ręki pożyczyć klientom choćby 38 tys. zł. Potem NBP w ramach rozruszania gospodarki dałoby mu zastrzyk kolejnych 2 tys. wirtualnej gotówki przez abstrakcyjne operacje otwartego rynku, co wytworzyłoby jeszcze więcej cyferek na koncie.

Bank centralny mógłby też obniżyć bankowi stopę rezerw obowiązkowych, np. na 2 proc., dzięki czemu z 2 tys. zł. bank mógłby wyczarować jeszcze jakieś 98 tys. zł. Gdyby jednak nieopatrznie nastąpił kryzys zaufania do naszego banku, NBP zostałby zobowiązany do wyratowania go, gdyż depozyty byłyby ubezpieczone przez państwowy Bankowy Fundusz Gwarancyjny. Bailout wyniósłby, jak to w państwowej pomocy, grube miliardy… Nawet gdyby LIBOR nie ulegał manipulacjom, nadal nie byłby żadnym realnym wyznacznikiem. Nie może być za wysoki czy za niski, bo nie ma dla niego punktu odniesienia. Wynika z kalkulacji opartej na kompletnie wirtualnej rzeczywistości.

Nie chodzi o to, by bronić wielkich bankierów przed społecznym linczem – z pewnością wielu z nich na to zasłużyło. Jednak gromy sekretarza skarbu USA, że banki naruszają zaufanie do sektora, które rząd teraz odbuduje, brzmią komicznie. Jest to ten sam rząd, który manipuluje stopami procentowymi codziennie i który przyczynił się do powstania ogromnej bańki na rynku kredytowym w swoim kraju, a wreszcie wydrukował 2,3 bln dol., które przeznaczył na ratowanie instytucji finansowych, czego efekty jeszcze nie są znane.

Reklama