Kilka tygodni temu być może napisalibyśmy prognozę przedwyborczą zastanawiając się jedynie, jaka będzie druga kadencja Obamy, tak wielka była jego przewaga w sondażach. Ale wyścig zaostrzył się natychmiast po agresywnym wystąpieniu Romney’a i osaczeniu Obamy w czasie pierwszej debaty prezydenckiej na początku października.

Podczas gdy wynik wyborów waży się na ostrzu noża, przyjrzyjmy się szansom i zagrożeniom, jakie niesie ze sobą dla inwestorów każdy z rezultatów.

>>> Polecamy: Wybory w USA: relacja na żywo

Impas nadal przeszkodą

Reklama

Jeśli ostatnie cztery lata cokolwiek nam pokazały to to, że zarówno dla Prezydenta Obamy, jak i dla Prezydenta Romney’a stronnictwa i impas nadal stanowią poważną przeszkodę na drodze do zrealizowania jakichkolwiek istotnych nowych celów politycznych, zwłaszcza na froncie gospodarczym. Wydaje się, że Izba Reprezentantów będzie miała solidną republikańską większość, podczas gdy w Senacie niewielką przewagę utrzymają demokraci. Tak więc niezależnie od tego, kto wygra, impas będzie trwał jeszcze przynajmniej przez dwa lata, do czasu przypadających w połowie kadencji wyborów w 2014 r.

Jednak między dwoma kandydatami jest kilka istotnych różnic, które mogą wywrzeć znaczący wpływ na rynki światowe, zwłaszcza w dalszej części przyszłego roku, gdy nadejdzie czas na decyzję, czy prezes Rezerwy Federalnej Bernanke pozostanie na stanowisku przez kolejną czteroletnią kadencję. W najbliższych kilku - a nawet kilkunastu - miesiącach lokator Gabinetu Owalnego będzie miał wpływ na trzy główne obszary: klif fiskalny, ogólne perspektywy gospodarcze dla USA i Rezerwę Federalną.

Dziś przyjrzymy się pierwszym dwóm tematom; Rezerwę omówię jutro.

>>> Czytaj też: Co wybory prezydenckie w USA oznaczają dla Europy?

Klif fiskalny

Najpilniejszym zadaniem dla rynku jest teraz zrozumienie, w jakim zakresie prezydencja Obamy lub Romney’a zmieniłaby przebieg „klifu fiskalnego”, tj. serii automatycznych cięć wydatków i podwyżek podatków (jako że ulgi podatkowe wygasają), które wejdą w życie 1 stycznia 2013 r., jeśli Kongres i Obama nie uzgodnią nowego układu. (Pierwsze posiedzenie nowego Kongresu odbędzie się 3 stycznia, podczas gdy kolejna kadencja Prezydenta USA zaczyna się 20 stycznia.) Podstawowe założenie jest takie, że w przypadku nowego „rozdania” pewne złagodzenie klifu jest nieuniknione. Spoglądając w przeszłość, wydaje się niemal niepojęte, że Obama i Kongres nie patrzyli wystarczająco daleko w przyszłość, by przewidzieć paskudny moment, w jakim ten klif nadejdzie: wypracowanie nowego układu będzie zadaniem dla przegranego Kongresu, a może także dla przegranego prezydenta, którego motywacja jest wątpliwa.

Niezależnie od tego, kto wygra, podstawowe założenie jest takie, że wprowadzone przez Obamę ulgi w zakresie podatku od wynagrodzeń nie zostaną przedłużone, co natychmiast zmniejszy marginalną zdolność konsumentów do wydawania pieniędzy. Kolejną istotną kwestią na froncie podatkowym są ulgi podatkowe ery Busha, które wygasną, o ile nie zostaną przedłużone.

Jeśli wygra Obama, możemy się spodziewać paskudnej walki w Kongresie na temat wygaśnięcia ulg ery Busha oraz tego, czy należy je przedłużyć dla wszystkich, czy tylko dla tych, którzy zarabiają mniej niż 250 000 dolarów rocznie. Gra w cykora i tak będzie ostra, ale klif fiskalny może okazać się marginalnie gorszy, jeśli drugą kadencję zdobędzie Obama. W przypadku nieznacznej wygranej Obamy niektórzy republikanie mogą stać się niesforni, chcąc zyskać punkty przed przypadającymi w połowie kadencji wyborami w 2014 r. Obama może też w swojej drugiej kadencji próbować rządzić cięższą ręką - w interesie swojej spuścizny, ale także dlatego, że nie będzie się ubiegał o ponowny wybór.

Jeśli wygra Romney, istnieje ryzyko, że Obama nie będzie miał motywacji, by wypracować układ z Kongresem. A może raczej będzie wolał wypracować układ hojny? Albo taki, który skutecznie opóźni większość decyzji o kolejny rok - by uniknąć nadszarpnięcia spuścizny? Klif fiskalny może się okazać mniejszym zagrożeniem w przypadku zwycięstwa Romney’a.

Gospodarka

Zazwyczaj konsensus jest taki, że dla gospodarki lepszy jest prezydent-republikanin niż prezydent-demokrata, po prostu ze względu na „pro-biznesową” postawę partii republikańskiej. Jednak nie zawsze tak jest.

Prezydent Obama: Kolejne cztery lata tej samej polityki, być może z wyższymi podatkami i bez prawdziwych cięć wydatków. Czy świat zacząłby tracić wiarę w amerykańskie bony skarbowe lub w dolara, gdyby krajowi nie udało się zmniejszyć deficytów, a Bernanke mógł drukować coraz więcej pieniędzy? Obama najprawdopodobniej będzie musiał znosić ten sam impas w Kongresie, co przedtem, i może nie być w stanie wprowadzić żadnych nowych ustaw oprócz tego, co zostanie naprędce uchwalone dla złagodzenia klifu fiskalnego. To zostawia gospodarkę i rynki na łasce i niełasce polityki Rezerwy Federalnej. Bernanke dostałby zapewne kolejne cztery lata, ponieważ to właśnie Fed umożliwia rządowi życie ponad stan.

Prezydent Romney: Rynek będzie oczekiwał, że polityka Romney’a może być bardziej przyjazna dla biznesu, zwłaszcza w perspektywie długoterminowej, jako że koszty „Obamacare” mogą zostać w końcu odsunięte, a także dzięki lżejszej polityce podatkowej. Jednak bardzo trudno jest określić, co rzeczywiście może osiągnąć Romney jako prezydent, gdyż obietnice wyborcze i ostateczne decyzje polityczne to często dwie zupełnie różne rzeczywistości. Wydaje się, że Romney snuje tradycyjne republikańskie marzenia o możliwości cięcia podatków bez wpływu na przychody (wystarczy spojrzeć na fatalne historie Reagana i Busha II pod tym względem), cały czas wypowiadając się twardo w sprawie deficytu, a w rzeczywistości nie robiąc z nim absolutnie nic. Powiem jasno: ryzyko dla zaufania do amerykańskiego długu i amerykańskiej waluty jest takie samo zarówno w przypadku rządów Romney'a, jak i rządów Obamy. Natomiast jeśli Romney rzeczywiście zrealizuje swoje obietnice co do cięć wydatków, ucierpią wyniki amerykańskiej gospodarki - nawet MFW ostatnio przyznał, że z analiz wynika, że mnożnik fiskalny (który pokazuje wpływ wydatków rządowych na gospodarkę) wynosi od 0,9 do 1,7, a nie - jak do tej pory zakładano - 0,5.

>>> Czytaj też: To gospodarka zdecyduje o tym, kto zostanie prezydentem USA