W wymiarze mentalnym, czyli ogólnego psioczenia na to, że wszystko się wali i wymiarze realnym, czyli częstego psucia tego, co akurat działa dobrze. Ostatnio dobił mnie przykład drobny, ale wiele mówiący. Chodzi o akumulatory, i to te zużyte. Polska dorobiła się świetnie działającego systemu utylizacji tych ekologicznych bomb, w przeciwieństwie zresztą do słabo działających systemów utylizacji innych odpadów. Wszystkie zużyte akumulatory w Polsce trafiają do profesjonalnych zakładów, jednych z najbardziej nowoczesnych na świecie, które owe bomby rozbrajają w sposób bezpieczny dla środowiska. Wydawałoby się, że wszystko jest w porządku, jest czym się chwalić, bowiem gdzie indziej bywa z tym różnie. Są co prawda ciekawe wyjątki, ale o tym niżej.
Ministerstwo Środowiska forsuje jednak takie zmiany przepisów, by utylizacją akumulatorów mógł się zajmować każdy. Czyli ja z kolegą zakładam zakład, do którego sprowadzam akumulatorowy złom, wyjmuję z niego to, co cenne, czyli płyty ołowiane, kwas wylewam do miejskiej kanalizacji, obudowy zaś wyrzucam do lasu. Nie miejmy złudzeń, tak to będzie wyglądało w naszej rzeczywistości. Nikt mnie i kolegi nie złapie, bo siły organów kontrolnych są zbyt wątłe, by przyjrzeć się tysiącom podobnych do moich pseudozakładzików. Oczywiście na usta ciśnie się pytanie, po co ta zmiana. Po co niszczyć coś, co działa dobrze, zadowoleni są i producenci, i konsumenci, i środowisko. Przyznam, że tłumaczenia ministerstwa są mało przekonujące. Ponoć jest tak, że Unia od nas nie wymaga aż takich obostrzeń w pozbywaniu się akumulatorów. Aha, Unia nie wymaga, więc sami zawetujmy nasz własny sukces?
Ciekawostkę stanowi to, że podobny model utylizacji akumulatorów stosują Chiny, kraj uchodzący za stosunkowo mało dbający o kwestie środowiskowe. I to już od kilkunastu lat. Znów: profesjonalne zakłady, pełna kontrola. I jakoś nikomu to nie przeszkadza.
Akumulatory są tylko drobnym wycinkiem rynku, jeżeli nie chcemy w tym względzie należeć do światowej czołówki, to rzeczywiście się wycofajmy. Wypłyńmy jednak na nieco szersze wody. Właśnie przeżywamy rodzaj kaca po Euro 2012. Może to nie jest kac przenikający na wskroś, ale wiadomo... Drogi, które miały być gotowe na mistrzostwa, są z bólami kończone dopiero teraz. Euro doprowadziło do upadku branży budowlanej. Na Stadionie Narodowym nie został zamknięty dach podczas deszczu. A tak w ogólne to nie wiadomo, jaka będzie przyszłość stadionów. Czy przypadkiem nie postawiliśmy sobie niezwykle drogich pomników, które nigdy na siebie nie zarobią?
Reklama
Słowem, poczucie kłopotów i wątpliwości zaczyna przesłaniać niewątpliwy sukces, jakim była organizacja mistrzostw. Być może dlatego bez szerszego echa przeszedł parę dni temu raport spółki PL.2012 o korzyściach, jakie gospodarka odniosła dzięki Euro. Są one spore, przy okazji jednak przypomniałem sobie inne dane zawarte we wcześniejszych raportach tej spółki. Niestety dla malkontentów znów świadczą o sukcesie. Trzeba tylko popatrzeć na całą maszynerię związaną z Euro nieco szerzej, nie tylko przez pryzmat rozkopanych dróg i niezamkniętego dachu.
Otóż na przykład: ponad 80 mld zł. Góra pieniędzy. Tyle zaplanowano na inwestycje związane z Euro, stadiony, drogi itd. Zresztą nie wszystko z tego wydano, bo drogi się jeszcze budują, a chociażby tacy kolejarze nie są mistrzami w wydawaniu środków płatniczych. Tak czy inaczej to kilkadziesiąt miliardów. Czy słyszeli państwo np. o skandalach korupcyjnych związanych z tymi inwestycjami? Nie było ich. A wydawało się przecież, że rak korupcji jest jednym z bardziej istotnych problemów kraju. Owszem, być może problem jest aktualny gdzieś niżej, na szczeblach lokalnych, ale przy wielomiliardowych inwestycjach nie zaistniał. I raczej już nie zaistnieje. To naprawdę gigantyczny sukces. Tylko że my wolimy płakać nad losem kilku budowlanych bankrutów wtrąconych w tarapaty przez swoje niezbyt udane zarządy. Te tarapaty zresztą dotyczą większości z nas, gdyż straty wprowadzonych przez firmy budowlane w błąd inwestorów, w tym funduszy emerytalnych, to Amber Gold do trzeciej albo czwartej potęgi.
No i tak, ja również zaczynam narzekać. Ale czasem naprawdę warto pamiętać, że ten kraj to także trochę sukcesów. Nie niszczmy ich.
ikona lupy />
Marcin Piasecki, wydawca „Dziennika Gazety Prawnej” / DGP