O ile w początkach lat 90. nasze prace nad zmianami w organizacji państwa interesowały przede wszystkim Zachód, o tyle ostatnia dekada upływa pod znakiem zaproszeń ze Wschodu i z północnej Afryki. Jeszcze przed pierwszymi wyborami samorządowymi, bo w lutym 1990 r., gościliśmy z Michałem Kuleszą w siedzibie Rady Europy, przedstawiając tam założenia naszej reformy gminnej, po to by upewnić się przed jej realizacją, że idziemy w dobrym kierunku.
Polska nie była jeszcze wówczas członkiem Rady Europy, ale to, co mogli nam zaoferować jej eksperci, pochodzący z krajów, które nie były dotknięte przerwą w budowaniu własnego państwa, było dla nas niezwykle cenne, ponieważ poruszaliśmy się w terenie mało rozpoznanym. Miałem wówczas takie wrażenie, że pierwszymi wyborami samorządowymi interesowano się bardziej za granicą niż u nas.
Przyjechała na nie duża grupa obserwatorów zagranicznych. Byłem przekonany, że frekwencja wyborcza sięgnie co najmniej 70 proc. – były to, bądź co bądź, pierwsze w pełni demokratyczne wybory od lat 30., a tu klops: do urn poszło niewiele ponad 42 proc. uprawnionych do głosowania. Trudno było się natomiast opędzić od zaproszeń zagranicznych – ze Stanów Zjednoczonych, z Anglii, Francji, ale też Niemiec.
Polska była wtedy w centrum uwagi, decydowała się na pewne eksperymenty – to, co wtedy robiliśmy u nas, mogło potwierdzać jakieś ogólne prawidłowości, ale też być jakąś nowością. Rychło się jednak okazało, że nasza decentralizacja, aczkolwiek śmiała, podążała w sumie utartymi w Europie ścieżkami. My sami nie mieliśmy wówczas jakichś nadzwyczajnych nowatorskich ambicji. Chodziło o wprowadzenie pewnych podstawowych standardów demokratycznego państwa, sprawdzonych w Europie, ale jednocześnie staraliśmy się wykorzystać wszędzie, gdzie to możliwe, nasze polskie wcześniejsze doświadczenia, przerwane we wrześniu 1939 r. Coś udało nam się zrealizować, czegoś nie zdołaliśmy osiągnąć – jak to w życiu.
Ale dążąc do zmian w odziedziczonym po latach tzw. realnego socjalizmu państwie, musieliśmy najpierw dobrze rozeznać się w jego naturze – te wszystkie najważniejsze jego punkty konstrukcyjne, które trzeba było umiejętnie rozmontować i usunąć, by zastąpić je nową technologią. A państwo peerelowskie znaliśmy naprawdę dobrze, zarówno z jego opisu, który miał za zadanie przede wszystkim ukryć o nim prawdę, jak i z własnej obserwacji, można by powiedzieć, uczestniczącej. Ludzi funkcjonujących w totalnej opozycji, poza oficjalnym życiem publicznym, były jeszcze w latach 80. może setki, ale na pewno nie tysiące. I wydaje się teraz, że to nasze doświadczenie zebrane na styku dwóch systemów, upadającego jesienią ludów w 1989 r. i z trudem tworzonego na początku lat 90., jest najbardziej interesujące dla naszych wschodnich sąsiadów. Wiemy, z jakiego punktu startowaliśmy, jaka była pierwotna wizja, co udało się zrobić, czego nie, gdzie popełniliśmy błędy, może do uniknięcia gdzie indziej, chociaż gdzie tam… Każdy musi chyba popełnić swoje.
W każdym razie teraz zawitaliśmy do Kiszyniowa, gdzie pod patronatem naszego prezydenta i prezydenta Mołdawii i w obecności obydwu prezydentów mogliśmy dzielić się naszym „doświadczeniem demokracji lokalnej w procesie transformacji” – tak właśnie brzmiał tytuł tej konferencji, w której uczestniczyło kilkudziesięciu miejscowych oficjeli i działaczy organizacji pozarządowych. Ale to, co najbardziej utkwiło mi z tego krótkiego pobytu i na pewno na długo pozostanie w pamięci, to wieczorne spotkanie z miejscowymi Polakami, którzy z zadziwiającą determinacją kultywują swoje przywiązanie do polskości.
W czasach sowieckich nie wolno było się do niej przyznawać, a w każdym razie nic dobrego z tego dla indywidualnych osób nie mogło wynikać. Dziś sytuacja się zmieniła, ale pojawiły się nowe problemy. Okazuje się, że w tak zwanej republice naddniestrzańskiej nie sposób zagwarantować bezpieczeństwa nauczycielce języka polskiego. Niemal w samym środku Europy…