W międzyczasie stracił nie tylko władzę, wszelkie widoki na dalszą publiczną karierę, ale nawet żonę, która nie wytrzymała presji, zabrała dziecko i powiedziała adieu. No a teraz okazuje się, że oskarżenia, które doprowadziły do dymisji Wulffa, są z prawnego punktu widzenia... patykiem na wodzie pisane.

Pisze o tym jeden z najważniejszych niemieckich dziennikarzy śledczych Hans Leyendecker z „Suddeutsche Zeitung”. Chodzi o wyniki śledztwa prowadzonego od lutego 2012 r. przez prokuraturę w Hanowerze. Wulff został przez nią oskarżony o przyjmowanie korzyści majątkowych od lobbystów jeszcze w czasach, gdy był premierem Dolnej Saksonii. Leyendecker ujawnia jednak, że jedyne, czego hanowerska prokuratura może w tej chwili dowieść, to... 400 euro przyjęte przez Wulffa w formie jakiegoś darmowego noclegu hotelowego. Jak na pretekst do dymisji prezydenta zarzuty to dosyć cienkie.

Oczywiście „sprawa Wulffa”, którą na przełomie 2011 i 2012 r. żyły całe Niemcy, była dużo szerszym problemem. Bo zarzutów podnoszonych przez prasę było więcej. Już choćby pożyczka (od tego wszystko się zaczęło), jakiej udzieliła Wulffowi żona pewnego milionera, by polityk mógł kupić dom na przedmieściach Hanoweru i zamieszkać w nim ze swoją drugą żoną Bettiną. Przy okazji tego i innych dziennikarskich śledztw faktycznie wyszło na jaw, że Christian Wulff był jak na polityka trochę zbyt blisko z możnymi tego świata. Trochę zbyt często pozwalał się zapraszać na weekendowe wypady do ich nadmorskich rezydencji albo przyjmował małe prezenciki w postaci biletów lotniczych pierwszej klasy. To stworzyło atmosferę niesmaku, która już Wulffa nie opuściła. I natychmiast pojawiły się głosy, że prezydent, który nie ma w Niemczech żadnej władzy prócz reprezentacyjnej, powinien cechować się jednak większą klasą i wiedzieć, że pewnych rzeczy jako funkcjonariusz publiczny robić nie powinien.

Wszystkie te zarzuty są oczywiście słuszne. Tyle że jedynie na poziomie publicystycznym. Kiedy jednak trzeba je było przełożyć na język paragrafów i konkretnych oskarżeń, to okazało się, że niewiele z tego zostało. Leyendecker twierdzi nawet, że hanowerska prokuratura po prostu się skompromitowała. Prawdopodobnie ktoś chciał się wykazać i dowieść, że nie boi się zaatakować nawet samego prezydenta (w końcu wszyscy są równi wobec prawa). Wyszła z tego odwrotność praktyk znanych z wielu innych krajów, gdzie prokuratura jest wyjątkowo opieszała w formułowaniu oskarżeń wobec osób publicznych. Tu hanowerski urząd faktycznie odstrzelił prezydenta. I to nic na niego nie mając. Szkoda, bo to raczej rola mediów.