Zazwyczaj w takich instytucjach ściany obwieszone są korkowymi tablicami z planem lekcji i rysunkami młodszych uczniów. Ale w tej szkole na ścianach wiszą duże szkice. – Thorgal, Louve, Szninkiel – wylicza Kaja Olechowska, założycielka La Fontaine, Polsko-Francuskiej Niepublicznej Szkoły Podstawowej w Warszawie. Tłumaczy: – To oryginalne rysunki Grzegorza Rosińskiego. Narysował je dla nas, bo jest dziadkiem jednej z uczennic. Jako prace polskiego rysownika francuskich komiksów idealnie pasują do charakteru naszej szkoły.
W Eurece, podstawówce o profilu przyrodniczo-językowym w podwarszawskim Ustanowie, wszystkie schodki są ponumerowane – dzieci z (na razie tylko jednej) klasy „0” przy okazji pokonywania stopni uczą się liczyć.
Z fasady Modern Academy – Prywatnej Szkoły Podstawowej Nowych Technologii i Języków Obcych w Toruniu – spogląda ogromnym okiem robot. – Nasze logo wyraźnie sygnalizuje, na co kładziemy nacisk: przedmioty ścisłe, także w bardzo praktycznym wymiarze – mówi Dorota Dąbrowska, dyrektorka i właścicielka tej placówki. Autorskich szkół, które kładą nacisk na rozwój dziecka w wybranym kierunku, przybywa. Językowe, informatyczne, z naciskiem na nauki ścisłe i przyrodnicze, z szachami, zajęciami teatralnymi, tańcem, taekwondo. Zakładają je najczęściej młodzi rodzice, którzy chcą, by w takich właśnie miejscach uczyły się ich dzieci. O zapotrzebowaniu na takie miejsca może świadczyć to, że wszystkich niepublicznych szkół podstawowych jest już w Polsce ponad 800, niemal dwa razy więcej niż pięć lat temu, chociaż trwa właśnie niż demograficzny i problemy z naborem mają nawet szkoły publiczne, czyli te, za które nie trzeba płacić. Czesne w placówce niepublicznej to z kolei koszt ok. 1 tys. zł. Rodzice decydują się jednak na wydatek, bo chcą dać dzieciom szansę na naukę w przyjaznym, twórczym miejscu, które zapewni im dobry rozwój. Jedni poszukują dobrych metod pedagogicznych, inni pamiętają własną traumę szkolną i nie chcą jej fundować dzieciom, jeszcze inni doceniają małe klasy i sympatyczne nauczycielki.

Szkoła z celem popularyzacji nauki

Reklama
Tak rok temu założyła szkołę Olga Woźniak, dziennikarka naukowa i popularyzatorka nauki, która mieszka w małej miejscowości pod Warszawą. Dla syna. – Nie miałam wyboru, w pobliżu nie ma żadnej placówki, która by mi się podobała, a nie było sensu wozić go na ósmą rano w korkach do Warszawy – opowiada. Właściwie o wszystkim przesądził zbieg okoliczności. Bo choć Oldze od dawna chodziło po głowie założenie własnej szkoły, nie miała pomysłu, skąd wziąć odpowiedni budynek. Z kolei przedszkole, do którego chodził jej syn, postanowiło rozszerzyć działalność i szukało inwestora oraz dyrektora powstającej szkoły. Uznała, że nadszedł czas, by zacząć to, do czego od dawna się przymierzała. Sprzedała mieszkanie po babci, wynajęła budynek, wyposażyła go, zatrudniła kadrę i ruszyła z własną marką. Do przedszkola należą tylko zajmowane przez nią pomieszczenia.
Dziś przyznaje, że nie spodziewała się, że będzie tak trudno. Ale cały czas pamiętała, że robi to dla dziecka. Choć także z pasji, bo ma wykształcenie pedagogiczne. – Koniec końców zostałam siłaczką – mówi. Kiedy zaczyna opowiadać o programie edukacyjnym, według którego są prowadzeni uczniowie, w jej oku pojawia się błysk. Bo, jak tłumaczy, właściwie nadal robi, to co robiła przez całe życie: popularyzuje naukę.
Stawia na poznawanie przyrody, lecz w programie ważna jest też matematyka. Ta wiedza jest uniwersalna. Pomaga zrozumieć, jak działa świat i uczy logicznego myślenia. Ponadto chciała, by jej syn mógł się uczyć tych rzeczy, których jej we własnej edukacji brakowało, choćby wrażliwości muzycznej. Dlatego wszystkie dzieci mają rozszerzony program muzyczny. Uczą się o sztuce, ale nie teoretycznie, tylko w działaniu. Matematyka też jest też uczona inaczej niż w klasycznej szkole. W Eurece realizowany jest program autorski znanej pedagog prof. Edyty Gruszczyk-Kolczyńskiej, zgodnie z którym matematyki nie uczy się na papierze, wszystkiego trzeba dotknąć i wszystko zobaczyć.
Szkoła jest autorska, więc i nauczyciele nietuzinkowi. Woźniak przyznaje, że kiedy kompletowała zespół, bardzo jej pomogły „zbiegi okoliczności”. Panią od muzyki poznała w sklepie z grami planszowymi. Spodobało jej się, jak opowiada sprzedawczyni o nauce gry na skrzypcach. Plastyki uczy Jacek Ziemiński, czyli Pan od Rysunku z tygodnika „Przekrój” na początku lat 2000, czyli w czasach, gdy Olga Woźniak też tam pracowała. Nauczycielem szachów (które są obowiązkowe) jest wicemistrz Polski w tej dyscyplinie, bo okazało się, że mieszka zaledwie kilka domów od szkoły. Współpraca nauczycieli jest kluczowa, bo w tym modelu nauczania każdy przedmiot łączy się z innym. Kiedy dzieci uczyły się przed 1 listopada o symbolice Święta Zmarłych, na przyrodzie pan im opowiadał o przemijaniu w naturze. Kiedy przygotowywały się do nauki pisania, na plastyce próbowały swoich sił– od malarstwa naskalnego po pisanie stalówką maczaną w atramencie. Bo w tej szkole chodzi o to, by uczniowie sami dochodzili do wszystkiego, a nie przyjmowali świat taki, jaki jest, tylko dlatego że tak mówią o nim dorośli.
Jak na razie plan udaje się realizować, bo szkoła jest kameralna – w tym roku to tylko jedna grupa z 15 dzieci. Plany są jednak dalekosiężne – obok rośnie budynek, w którym będą kolejne klasy. Właśnie rusza nabór do przyszłorocznej zerówki i klasy pierwszej.

Projekt „szkoła” zamiast projektu „odchudzanie”

Działalność La Fontaine jest bardziej zaawansowana. Ta szkoła także powstała dla dzieci założycielek – Kai Olechowskiej i Anny Nowackiej-Devillard. Znały się ze studiów. Pewnego razu umówiły się na pływanie, by razem zrzucić parę kilo po urodzeniu dzieci. Tymczasem po przepłynięciu dwu basenów postanowiły, że założą szkołę. – I tak się skończył projekt „odchudzanie”, a rozpoczął projekt „szkoła”.
Pomysł jest mocno związany z ich historiami rodzinnymi: obie mają silne związki z Francją, tam chodziły do szkoły, a Anna ma męża Francuza. Dlatego chciały, by ich dzieci z jednej strony nie były wykluczone z polskiego systemu edukacji, a z drugiej pozostały w kulturze francuskiej. Z tego powodu Anna już kilka lat wcześniej, kiedy szukała miejsca dla swojej córki, założyła przedszkole. Ponieważ znała kilka innych rodzin polsko-francuskich, wiedziała, że nie będzie kłopotu ze znalezieniem chętnych. Przedszkole ruszyło pełną parą, a rodzice dopytywali, co będzie później. Do tego, by wejść w kolejny etap edukacji, potrzebowała jednak wspólniczki.
Specyfika ich placówki polega na tym, że choć realizują polski program nauczania, to część przedmiotów, takich jak plastyka, muzyka czy sport, jest prowadzona po francusku. Uczniowie mają także dodatkowe 10 godzin francuskiego w tygodniu. W ramach programu Francophonie dzieci poznają kulturę byłych kolonii republiki. Jest już ponad setka uczniów, większość przychodzi z przedszkoli francusko-polskich, wiele pochodzi z rodzin mieszanych, ale są też dzieci, które przygodę z francuskim dopiero rozpoczynają.
Dorota Dąbrowska, dyrektorka i właścicielka Modern Academy – Prywatnej Szkoły Podstawowej Nowych Technologii i Języków Obcych w Toruniu – dopiero zaczyna prowadzić swój biznes. – Szkoła powstała w październiku, ale dopiero robimy nabór dla pierwszego rocznika. Pierwsze miesiące były na rozruch, wykańczanie budynku, układanie programu, teraz zaczynam też zatrudniać nauczycieli – opowiada Dąbrowska, która ma już niemałe doświadczenie zarówno jako pedagog, jak i przedsiębiorca. Pod koniec lat 90. była współzałożycielką Wyższej Szkoły Bankowej w Toruniu. – Już widzę, że podstawówka to coś zupełnie innego. Będzie trudniej. Ale mój syn właśnie kończy szóstą klasę i jako rodzic napatrzyłam się na wszelakie błędy popełniane przez publiczną oświatę. Chciałabym dać dzieciom szansę na naukę w lepszych warunkach – dodaje Dąbrowska.
Założycielki autorskich szkół mówią, że nie zależy im na wyścigu szczurów, ale na tym by poszerzyć horyzonty uczniów. Gwarancją ma być to, że prowadzą szkołę również z myślą o własnych dzieciach. Dlatego np. w Eurece jest cały przemyślany system nagród w postaci kamyczków (jak w Harrym Potterze), który promuje nie tylko indywidualne osiągnięcia dzieci, lecz także zachowania społeczne, empatię i pracę zespołową. Zaś w La Fontaine starają się, by każdy został doceniony. Jeżeli nie udało mu się zyskać czerwonego paska za wyniki w nauce, to może jest dobry w recytacji albo sporcie i za to dostanie dyplom.
Założycielki szkół przyznają, że wiele razy miały ochotę wszystko rzucić. Do tej desperacji doprowadzała je biurokracja. – Gdyby nie myśl, że robimy to dla naszych dzieci, na pewno byśmy się już dawno poddały – mówi Kaja Olechowska. Ale choć ich córki kończą już szkołę, to wciąż nie stała się ona dochodowym biznesem. – Źródło utrzymania musi być inne – mówią. – Szansa na zyski pojawi się być może teraz, gdy działają już po dwie klasy w jednym roczniku.
Największym problemem jest znalezienie odpowiedniego budynku i dostosowanie go do wymogów. – Kratki do wentylacji, wysokość pomieszczeń, materiał wykonania progów, pieczątki sanepidu – właścicielki La Fontaine wymieniają kłopoty natury techniczno-urzędniczej, jakie musiały udźwignąć podczas remontu.
– Budynek musiałam dostosować i wyremontować już w październiku, czyli niemal rok przed startem szkoły. Przecież przy rejestracji już musi być miejsce, w którym będą uczone dzieci, czyli nic jeszcze nie zarabiając, trzeba inwestować, i to spore pieniądze – mówi Dąbrowska.
Właścicielki szkoły polsko-francuskiej musiały zrezygnować z postawienia własnego budynku, bo w Warszawie to ogromne koszta. Prędko też zostały pozbawione złudzeń, że uda im się wydzierżawić budynek od miasta. Pozostał tylko rynek prywatny, na którym wreszcie znalazły siedzibę odpowiadającą potrzebom – wystarczająco dużą, w dogodnym dojazdowo miejscu, samodzielną, tak by sąsiadom nie przeszkadzały dzieci. Minus: miesięczny czynsz jest na tyle wysoki, że choć w szkole uczy się już 108 dzieci, czesne i tak wystarcza tylko na opłacenie rachunków, pensji nauczycieli i pracowników.
Trochę łatwiej miała Olga Woźniak – problem poszukiwania budynku jej nie dotyczył. O ten martwi się przedszkole, a ona go tylko dzierżawi. Ale to właśnie koszt lokalu jest największym wydatkiem. Na tyle dużym, że by w ogóle ruszyć z projektem, potrzebowała blisko 200 tys. zł wkładu własnego, m.in. po to by opłacić dzierżawę z góry na 24 miesiące i odpowiednio wyposażyć szkołę. By ten wydatek udźwignąć, sprzedała mieszkanie, musiała też zaciągnąć kredyt. Na szkole wciąż nie tylko nie zarabia, ale musi cały czas w nią inwestować. Utrzymuje się z tego, że nadal pracuje jako dziennikarka. Ma jednak nadzieję, że kiedyś ta inwestycja zacznie się zwracać – nie tylko w postaci dobrze wyedukowanego syna, lecz także zarobków. – Chcę, aby Eureka nie tylko kojarzyła się ze szkołą w Ustanowie, lecz także stała się marką edukacyjną – mówi Woźniak.
Podobne marzenia mają wspólniczki od La Fontaine. Szczególnie że w zeszłym miesiącu otrzymały pozwolenie na założenie gimnazjum, które ruszy od września. Trafią do niego ich córki, ale jest to także świetne biznesowe uzupełnienie przedszkoli i podstawówki.
– Daję sobie trzy lata na to, by zaczęły pojawiać się pierwsze zyski z inwestycji – przyznaje z kolei Dąbrowska. – To zdrowy biznesowy termin, po którym przedsiębiorca powinien zacząć zarabiać. W Toruniu nie ma specjalnej konkurencji na rynku edukacji prywatnej, działa zaledwie około pięciu takich podstawówek, a wielu rodziców, szczególnie sześciolatków, szuka zarówno przyjaznych, jak i wymagających szkół dla swoich dzieci. Więc mam sporą szansę na sukces – mówi.