Opisaliśmy historię kliniki in vitro, która zakończyła działalność i nie wiedziała, co zrobić z zarodkami. Najprawdopodobniej zostały zniszczone.
Do takiej sytuacji nie powinno dojść, ale zdarzają się, bo nie ma prawnych regulacji. Właśnie w sytuacji gdy jakaś klinika bankrutuje, powinien być mechanizm chroniący zarodki. Można próbować oddać je innej klinice, ale ta może nie chcieć brać na siebie kłopotu. Rozdanie ich rodzicom też wydaje się nierealne. Moim zdaniem powinien istnieć centralny bank zarodków, usytuowany np. w wybranej akademii medycznej, w każdym razie w publicznej placówce. To samo zresztą powinno dotyczyć krwi pępowinowej czy innych przechowywanych tkanek.
Bywa, że pacjentka nie chce już więcej dzieci. I zostaje kilka zamrożonych zarodków. Co z nimi?

Są różne opcje. Najlepiej, żeby oddała je do adopcji prenatalnej, tak by mogła je urodzić inna kobieta.

Reklama
To nie jest łatwa decyzja. Kobiety boją się, że spotkają gdzieś swoje własne dziecko, którego wprawdzie nie urodziły, ale jest ich.
Jeśli byłaby to procedura bardziej powszechna, warto wprowadzić jakiś nadzór. Aby nie dopuścić np. do ślubu rodzeństwa. Jednak to na razie bardzo mało prawdopodobne.
Rodzic nie chce oddać zarodków do adopcji, ale też już wie, że nie będzie miał więcej dzieci. Co w tej sytuacji?
Ja zarodków nie traktuję jak dzieci, ale jak potencjalne dzieci. Dlatego zarodki muszą być bardziej chronione od np. tkanek. Rodzice płacą za ich przechowywanie. Gdy już wiedzą, że ich nie wykorzystają, powinni oddać zarodki innej parze. Jest taka akcja z zawieszoną kawą – można się podzielić kawą z tym, którego na nią nie stać. Podobnie powinno być z zarodkami – można się podzielić życiem, którego ktoś inny nie może mieć.
Ponoć można określić reguły adopcji zarodka. By adoptowała go np. para z innego miasta?
Pewnie można. To w końcu indywidualna umowa z kliniką. Ważne, by je oddawano, bo to jest naprawdę najlepsza metoda na „niewykorzystane” zarodki.
Znamy sytuacje, w których matka urodziła dziecko córki – jej brzuch posłużył jako inkubator.
Prawo powinno nadążać za zmianami cywilizacyjnymi. Co innego dyskusja na poziomie etycznym, a co innego na naukowym. Ale z punktu widzenia genetyka dziecko jest takie samo, niezależnie od tego, kto je urodzi.
A jeżeli dziecko będzie chciało się dowiedzieć, kto jest jego genetycznym rodzicem, to co?
Teoretycznie ma do tego prawo. Dlatego każdy zarodek jest dokładnie opisany. W dokumentacji zostają dane genetycznych rodziców. Przykłady z Niemiec czy Danii, gdzie ostatnio toczyły się takie sprawy, pokazują, że dziecko – nawet moim zdaniem zbyt łatwo – może się dowiedzieć, kto jest jego genetycznym rodzicem. Rodzice z kolei nie mają prawa znać losów swojego dziecka, które oddali do adopcji w fazie prenatalnej.
Czy informuje się ich, że ktoś już zaadoptował ich zarodek?
U nas nie ma takiej praktyki.
A rodzina, która go dostanie, będzie wiedziała od kogo?
Nie zna nazwiska. Ale robimy wszystko, aby dziecko było w miarę podobne do przybranych rodziców. Więc jeżeli rodzice adopcyjni są wysokimi blondynami, to tak staramy się wybrać zarodek (a więc jego genetycznych rodziców), aby dziecko nosiło podobne cechy.
Adoptujący płacą za zarodek?
Nie. Tak samo jak nie płaci się rodzicom, którzy oddają go do adopcji.