Za niespełna rok minie 25 lat od przełomowych wyborów z 4 czerwca, które zakończyły komunizm w Polsce. Za granicą wiele dobrego mówi się o naszym modelu transformacji, my zwracamy częściej uwagę na niedociągnięcia. Że do dziś nie udało się wprowadzić sensownego systemu ochrony zdrowia, że wciąż część gospodarki funkcjonuje w skansenie, jaki tworzy KRUS, że dopiero od kilku lat udaje nam się nadrabiać zaległości w budowie podstawowej infrastruktury, że wciąż zbyt dużo zależy od państwa i zbyt mało jest prywatnego kapitału. Nie chciałbym tu wymieniać całej litanii, bo nie chodzi o narzekactwo, ale o przypomnienie, że transformacja wciąż nie została dokończona. I że przydałaby się chociaż część zapału, jaki mieliśmy w latach 90.

Przy tak wielkiej zmianie, jaką było przejście z gospodarki centralnie planowanej do rynkowej, musiały się zdarzyć błędy. Z perspektywy czasu widać, że zbyt łatwo było przejść na wcześniejszą emeryturę czy otrzymać rentę inwalidzką. Stąd też olbrzymi przyrost liczby emerytów i rencistów na samym początku lat 90. i znaczny wzrost składki na ZUS do 45 proc., a w konsekwencji bezrobocia. Drugim błędem było wstrzymanie prywatyzacji lub jej niekonsekwentna realizacja. Po pierwszym entuzjazmie zespołu Janusza Lewandowskiego prywatyzacja za rządów SLD bardzo zwolniła, dostała przyspieszenia za rządów UW-AWS, po czym znów za kolejnych rządów SLD zwolniła. Nie wspominając rządów PiS, które zupełnie proces prywatyzacji zatrzymały. W Polsce chyba nigdy nie było entuzjazmu prywatyzacyjnego, bo działania w tym kierunku kończyły się zwykle tym, że firmy prywatne, które przejmowały przedsiębiorstwa państwowe, dokonywały ich restrukturyzacji, by poprawić efektywność. Prywatyzacja stawała się popularna dopiero wtedy, gdy przejmowany był bankrut albo jeszcze gorzej – firma, do której trzeba stale dopłacać. Tyle że prywatyzacja takiego upadłego przedsiębiorstwa nie jest łatwa, o ile w ogóle możliwa.

Jak wiadomo, celem prywatyzacji nie powinny być przychody z tego tytułu, ale poprawa efektywności przedsiębiorstw i wzrost ich konkurencyjności. W procesie prywatyzacji w naszej części Europy nie uniknięto błędów, które były najczęściej spowodowane właśnie maksymalizacją przychodów. Te błędy to prywatyzacja monopolisty, który wpadając w prywatne ręce, wciąż broni tej pozycji. Lub też oligopolu, w którym dwie lub trzy firmy, znalazłszy się w prywatnych rękach, ograniczają działania konkurencyjne, podbijając w ten sposób ceny oferowanych przez nie dóbr lub usług. Nie ma też wielkiego sensu sprzedaż podmiotu w ręce firmy państwowej z innego kraju, bo cóż to za prywatyzacja. U naszych południowych sąsiadów w procesie prywatyzacji nie dokonano dywersyfikacji źródeł pochodzenia kapitału. Jak wiemy, kapitał ma pochodzenie i zbyt duże uzależnienie od koniunktury gospodarczej danego kraju jest dalece niewskazane. A w Czechach np. trudno mówić o sukcesie tamtejszej kuponowki, gdyż przez długi czas nie udało się w sprywatyzowanych tą drogą firmach wyłonić właściciela. Zbytnie rozproszenie własności hamuje zarówno procesy konkurencyjne, jak i w długim okresie również inwestycyjne.

Ta lista popełnianych błędów pokazuje tylko, że nie każda prywatyzacja przynosi oczekiwane efekty. Jednak to błędy innej natury niż te wyciągane w populistycznych debatach polityków. Dzisiaj jednak w ogóle temat prywatyzacyjny nie istnieje. Nie krytykuję upubliczniania firm państwowych na naszej giełdzie, ale pamiętajmy – nie jest to prywatyzacja. W Polsce wciąż potrzebny jest kapitał do inwestycji, od energetyki po ochronę zdrowia. Skala niezbędnych inwestycji w tym sektorze kilkakrotnie przekracza możliwości państwa. Dlatego bez zapału prywatyzacyjnego z lat 90. nie będzie możliwe sprostanie wyzwaniom najbliższej dekady.

Reklama