Bo frapujące wydało mi się to, że jego nazwisko coraz częściej pojawia się w poważnej ekonomicznej debacie wszędzie, tylko nie w Polsce. Ale to, co wtedy wydawało mi się renesansem zainteresowania pochodzącym z Łodzi ekonomistą, teraz przybrało rozmiary eksplozji.

Nie dalej jak tydzień temu w swoim felietonie w „New York Timesie” Kaleckim zachwycał się Paul Krugman. Obdarzony publicystycznym temperamentem noblista napisał coś takiego: „Ostatnio znowu spotkałem mądralę, który mówił, że Obama nie rozumie potrzeb biznesu i nic dziwnego, że bezrobocie jest tak wysokie. Mam sporą ochotę odpowiedzieć na takie dictum, ale muszę bardzo się skupić, żeby moja głowa nie eksplodowała ze wściekłości. Najchętniej więc odesłałbym ich do Kaleckiego. On już w 1943 r. pisał, że opór biznesu przed interwencjami państwa w gospodarkę nie jest niczym zaskakującym. Bo w warunkach wolnego rynku poziom zatrudnienia zależy od nastroju przedsiębiorców (ta wartość jest nawet regularnie badana i podawana do wiadomości). To daje przedsiębiorcom ogromną władzę. Bo biznes za każdym razem może argumentować, że wszystko, co podważy ten dobry nastrój (np. rosnąca presja związków zawodowych na podwyżki płac), przełoży się na pogorszenie koniunktury i w konsekwencji bezrobocie. W ten sposób pracodawcy mogą trzymać w szachu państwo i pracobiorców. I dlatego bardzo nie lubią, kiedy państwo interweniuje i samo tworzy miejsca pracy w sektorze publicznym. Poprzez bliskich sobie ekspertów próbują więc zwalczać ekspansję państwa. Przekonują, że publiczne zawsze będzie mniej wydajne od prywatnego (na co nie ma dowodów). Taki opis sytuacji pozwala nam trochę lepiej zrozumieć trwające od kilku lat debaty pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami polityki ostrych budżetowych oszczędności”.

Wcześniej w podobnym tonie Kaleckiego przywoływał „Guardian”: „Kalecki opisał, że w czasie recesji zawsze rodzi się w biznesie pokusa, by obniżyć koszty pracy i przyciąć ekspansję rządu”. „Przez wiele lat natrząsałem się trochę z Kaleckiego. Uważałem jego analizę za zbyt radykalną. Bo przecież recesja przynosi nie tylko spadek zarobków, lecz także zysków przedsiębiorców. Obserwując obecny kryzys w USA czy Europie Zachodniej, widzę, że to ja się myliłem, a Kalecki miał rację” – napisał z kolei na swoim blogu Brad DeLong, ekonomista z Berkeley. Te opinie to część dość powszechnego zjawiska. Zwolennicy oszczędności w kluczowych światowych stolicach, czyli Berlinie (Niemcy wypracowali już nadwyżki budżetowe), Londynie i Waszyngtonie (gdzie Republikanie rozdają karty nawet bez swojego prezydenta), powoli przechodzą do defensywy. Podstawową przyczyną jest to, że wdrażane przez nich budżetowe oszczędności nie tylko nie pomagają, ale wręcz potęgują problemy ekonomiczne. Recesja się pogłębia. Wiele krajów (Grecja, Portugalia, Włochy) już raczej nie wyjdzie ze spirali zadłużeniowej. Ostatnio oszczędnościowcy musieli przełknąć jeszcze jedną gorzką pigułkę. Okazało się, że Carmen Reinhart i Kenneth Rogoff, autorzy książki „This Time Is Different” (Tym razem będzie inaczej), pomylili się w swoich obliczeniach. Dowodzili bowiem w oparciu o dane liczbowe z ostatnich 300 lat, że zawsze gdy zadłużenie publiczne dochodziło do 90 proc. PKB, gospodarka zaczynała się dusić. A teraz wyszło na jaw, że nie wzięli pod uwagę wielu ważnych przypadków, a więc ich twarda teza o granicy bezpieczeństwa przebiegającej na 90. procencie musi zostać rozmiękczona. A sama bariera przesunięta do góry. I co teraz mają powiedzieć mieszkańcy krajów południa Europy, którym powołując się na Reinhart i Rogoffa, zaordynowano końską kurację oddłużania? To sprawy, o które spiera się dziś świat. Powołując się na Kaleckiego. Zauważmy to wreszcie. I wyciągnijmy wnioski. Jakie? To już temat na osobną opowieść