Ponieważ nie ma pieniędzy na nowych uczonych, więc najczęściej możemy zatrudnić kogoś, jeżeli ktoś inny odchodzi na emeryturę lub na zawsze. Kiedy słuchałem ostatniego programowego wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego, nieustannie nasuwało mi się – przez lata mechanicznie zadawane pytanie – a źródła finansowania?

Oczywiście, jak wszyscy, jestem za lepszą służbą zdrowia, tańszymi lekarstwami, wyższymi płacami (także dla uczonych), tańszymi mieszkaniami, wyższymi wydatkami na opiekę społeczną, na biednych, pokrzywdzonych, na dzieci, rodzinę i psa. Jednak wszystkie takie postulaty uważam za nie tylko pustosłowie, ale i szkodliwe banialuki, dopóki nie podaje się chociaż w przybliżeniu, skąd się weźmie na to pieniądze.

Zwiększony podatek od banków i hipermarketów nie starczy, zresztą nawet gdyby zwiększenie tego podatku było możliwe, to instytucje te odbiłyby to sobie na nas, a więc nic by to nie dało. Skąd zatem pieniądze na te wszystkie obietnice? Jarosław Kaczyński bardzo nie lubi cyfr. Ja też wiem, że liczbami można manipulować i że nigdy nie są pewne, zwłaszcza gdy idzie o przyszłość. Jednak jakiś przybliżony rachunek trzeba zrobić i – przepraszam za banały – tak jak go robi każdy z nas, planując cokolwiek dla siebie czy dla rodziny. Jeżeli nie ma rachunku, to nie ma o czym gadać, bo doprawdy obiecać można, jak wiadomo, także Niderlandy.

Pustosłowie nie jest szczególnie szkodliwe, a obietnice pozbawione realnych podstaw stanowią znaczną część dyskursu politycznego. Bywa jednak, że obietnice te zamieniają się w deklaracje niebezpieczne, kiedy sądzi się – nie całkiem bezpodstawnie – że jest na tyle dużo ludzi rozczarowanych i rozgoryczonych, iż pokaźna część spośród nich może uwierzyć, nie mają bowiem ani dość wiedzy, ani dość informacji, żeby sprawdzić ich sensowność i szanse realizacji. Ponieważ politycy lubią od lat obiecywać, a zjawisko to rozrosło się w czasach istnienia wyborów powszechnych, czyli konieczności zyskania sobie zwolenników, więc media oraz inne instytucje demokracji powinny kontrolować realność takich obietnic. Jednak w Polsce media tak już przywykły do tego, że politycy nie mówią, ile co kosztuje i skąd znajdą na to pieniądze, że o tych ostatnich w ogóle się nie pisze. Dziennikarze zachowują się jak niegdyś głupia szlachta, która nawet, kiedy traciła majątki, uważała że człowiek z wyższych sfer nie mówi o pieniądzach.

Reklama

Wiem, że to nie jest takie proste, że wszelkie obliczenia są oparte na domniemaniach, jednak kiedy opozycji obliczeniami odpowiada partia rządząca, niewiele nam to daje, bo jedni i drudzy są politykami, a zatem są dla nas niezbyt wiarygodni. Tylko – jak to mówi Jarosław Kaczyński – niezależne media, a wszystkie prawie są niezależne, mogłoby i powinny powiedzieć: sprawdzamy. Jakie są źródła finansowania? A jeżeli nie umie się tych źródeł wskazać, to znaczy, że się uprawia politykę populistyczną, czyli pojawia się najgorsze i najczęstsze zagrożenie dla demokracji. Demokracja bowiem jest w niewielkim tylko stopniu zagrożona przez wrogów zewnętrznych, a w znacznie większym od wewnątrz, przez tych, którzy tak bardzo rozmyją jej sens, że straci go do reszty. Zaś spośród wewnętrznych zagrożeń najpoważniejsza jest utrata znaczenia i wagi słów.

Demokracja to bowiem nieustanna rozmowa między nami wszystkimi i jeżeli słowa tracą znaczenie, kiedy zwycięża pustosłowie i gołosłowie, wtedy przestajemy być zdolni do wzajemnej komunikacji. A w takich warunkach demokracja nie może funkcjonować. Wzywam zatem nie tyle Jarosława Kaczyńskiego, ile wszystkie publiczne instytucje kontrolne, a w tym przede wszystkim media (życzliwe i nieżyczliwe wobec Prawa i Sprawiedliwości) do tego, by nie dopuściły do zamiany demokracji w populistyczną gadaninę, by pomogły i nam, i PiS dowiedzieć się, gdzie są źródła finansowania.