Brazylijski futbol przeżywał wzloty i upadki, choć tych pierwszych było dużo więcej. Canarinhos to jedyny zespół w dziejach, który aż pięciokrotnie zdobywał mistrzostwo świata. Ostatnio jednak mieszkańcy Rio de Janeiro, Sao Paulo czy Porto Alegre nie mieli zbyt wielu okazji, by zatańczyć radosną sambę: na kolejny triumf ukochanej drużyny czekają od ponad 10 lat.
Sukces w niedawnym Pucharze Konfederacji miał położyć kres pasmu niepowodzeń i dać nadzieję na zwycięstwo w przyszłorocznym mundialu, który odbędzie się właśnie w Brazylii. Gospodarze zdeklasowali w finale wielką Hiszpanię, a Neymar i spółka zachwycili świat. Jednak zwykli Brazylijczycy mieli mieszane uczucia: z jednej strony cieszyli się każdym golem swojej ekipy, z drugiej satysfakcję z dobrej gry reprezentacji przyćmiły wielotysięczne protesty, które w tym samym czasie wstrząsały krajem. Centra miast wypełniły się rozwścieczonym tłumem, a niemal każdy mecz canarinhos odbywał się przy akompaniamencie starć policji z manifestantami.

Wyciąganie wniosków

Reklama
Zaczęło się od marszów przeciwko podwyżkom cen biletów komunikacji miejskiej. W pewnym momencie na ulice wyszło ponad milion ludzi. Powód protestów był banalny, a ich intensywność zaskakująca. Trzeba przypomnieć, że pod tym względem Brazylia była do tej pory krajem wyjątkowo spokojnym, uliczne rozruchy o politycznym zabarwieniu należały tutaj do rzadkości – w przeciwieństwie np. do sąsiedniej Argentyny.
Brazylijczycy, głównie młodzi, domagali się nie tylko wycofania podwyżek cen biletów, lecz także skuteczniejszej walki z korupcją, szczególnie na najwyższych szczeblach władzy, oraz poprawy sytuacji w edukacji i służbie zdrowia. Światowe telewizje i gazety, naiwnie i zbyt pochopnie, porównywały brazylijską zawieruchę do tego, co działo się w tym samym czasie w Stambule. W tureckiej metropolii zapalnikiem masowych, antyrządowych wieców także było coś, co zrazu wydawało się drobiazgiem, lokalnym sporem architektonicznym o wygląd miejskiego parku, a co przerodziło się dość szybko w ruch „w obronie demokracji”. Miał to być sygnał, iż podobne protesty za chwilę mogą się rozlać po wszystkich krajach, które uchodziły dotychczas za wschodzące gwiazdy globalnej gospodarki.
Tego typu paralele są atrakcyjne medialnie, choć niezbyt trafne. Podłożem konfliktu w Stambule był m.in. spór o laickość państwa – młodym Turkom nie podobały się niektóre reformy premiera Recepa Tayyipa Erdogana, m.in. dotyczące ograniczeń w sprzedaży alkoholu. Postrzegali je jako próbę narzucenia islamskiego prawa i obyczajów coraz bardziej wyemancypowanemu społeczeństwu. W przypadku Brazylii rola religii w życiu publicznym nie wywołuje żadnych emocji (nie licząc marginalnej debaty na temat praw homoseksualistów), a państwo jest w pełni świecką demokracją. Turcja to kraj, w którym zamyka się w więzieniach niewygodnych dziennikarzy, w Brazylii media mają się nieporównywalnie lepiej. Dlatego też w tym drugim kraju relacje z marszów były obfitsze, dużo bardziej rzetelne i wiarygodne, co potęgowało nacisk na rząd. W dodatku Brazylijczycy słyną z uwielbienia dla sieci społecznościowych: według jednego z sondaży aż 81 proc. uczestników protestów dowiedziało się o nich za pośrednictwem Facebooka.
Najważniejsza była jednak różnica w reakcji władz. Premier Erdogan szedł w zaparte i nie ustępował manifestantom ani na krok. Prezydent Brazylii Dilma Rousseff przyjęła odmienną taktykę. Od początku dążyła do załagodzenia sporu, wyrażała się o manifestantach w samych superlatywach, doceniając ich zaangażowanie i wyrażając zrozumienie dla ich żądań. Jeden z urzędników mówił w rozmowie z Reutersem: „Musimy z tego wyciągnąć wnioski. Wykazalibyśmy się wyjątkową głupotą, gdybyśmy nie słuchali tych ludzi”.
Inna sprawa, że Rousseff, córka bułgarskiego komunisty, który wyemigrował do Brazylii, w przeszłości sama walczyła przeciwko wojskowej dyktaturze, była więziona i torturowana. Tym trudniej byłoby jej zdławić bunt, wysyłając przeciwko manifestantom uzbrojone po zęby wojsko, czy nazywać ich chuliganami.

Koniec bonanzy

Rousseff obiecała gigantyczne inwestycje w transport publiczny (25 mld dol.), a także zapowiedziała zorganizowanie plebiscytu na temat zmian w konstytucji, które pozwoliłyby na ograniczenie korupcji w polityce. Jedna ze zmian dotyczy finansowania partii: Dilma Rousseff zamierza pójść drogą odwrotną do tej, którą w Polsce proponuje Platforma Obywatelska. W Brazylii partie korzystają z dotacji osób prywatnych i firm, prezydent chciałaby wprowadzić finansowanie z budżetu, zostawiając ewentualnie małą furtkę dla pieniędzy od biznesu.
Pojawiają się także propozycje pachnące czystym populizmem, choć mogą się wydawać miłe dla poirytowanych wyborców. Dilma Rousseff zastanawia się np. nad poparciem postulatu byłego ministra edukacji Cristovama Buarque, by osoby piastujące funkcje publiczne miały zakaz wysyłania swoich dzieci do szkół prywatnych. Projekt zapewne nigdy nie wejdzie w życie, przede wszystkim z powodu naruszenia zasady równości obywateli wobec prawa, lecz szefowa państwa może się przynajmniej pokazać jako ta, która walczy z finansowymi ekscesami wśród polityków.
Koncyliacyjna postawa i seria obietnic na razie nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Notowania prezydent gwałtownie spadły, choć trzeba przyznać, że z bardzo wysokiego poziomu. Według badania instytutu Datafolha w ciągu trzech tygodni jej wskaźnik popularność stoczył się z poziomu 57 proc. do 30 proc. (jeszcze w marcu popierało ją 65 proc. wyborców).
Problem Brazylii polega na tym, że rozwija się zbyt szybko. Obywatele się bogacą, żyje im się coraz wygodniej, lecz rośnie także ich świadomość społeczna. Domagają się respektowania praw, krytykują władze, zarówno federalne, jak i lokalne, chcą mieć więcej do powiedzenia w polityce. Korzystają z owoców kapitalistycznej gospodarki, ale chcieliby także korzystać z dobrodziejstw społeczeństwa obywatelskiego.
Poprzedni prezydent Luiz Inacio Lula da Silva, który rządził w latach 2003–2011, zainwestował energię, polityczny kapitał, a także spore pieniądze w walkę z biedą. Wprowadził kilka ambitnych programów (m.in. „Zero głodu”, „Mój dom, moje życie”), które miały zaktywizować ludzi ubogich, bezrobotnych, mieszkańców faweli. Rząd kładł nowe wodociągi i poszerzał sieć energetyczną, by ułatwić dostęp do podstawowej infrastruktury. Budował nowe szkoły, wspierał tworzenie tanich restauracji, pomagał w uzyskiwaniu mikrokredytów. Lula, swego czasu marksistowski działacz związkowy, nawrócił się na gospodarczy pragmatyzm. Był zwolennikiem wolnego rynku, jednak wiedział, że nie może on funkcjonować bez klientów. Za jego dwóch kadencji 20 mln Brazylijczyków wyciągnięto z biedy – z żebraków stali się konsumentami. Według Banku Światowego między 2002 a 2012 r. udział klasy średniej w brazylijskim społeczeństwie zwiększył się aż o 15 pkt proc. – z 38 do 53 proc. Brazylijska gospodarka zaczęła się rozwijać w imponującym tempie 6–7 proc. wzrostu PKB rocznie, a bezrobocie spadło do 5 proc. Kraj stał się magnesem dla imigrantów: w 2011 r. władze wydały 52 tys. pozwoleń na pracę dla obcokrajowców, o prawie 1/3 więcej niż w roku poprzednim (imigrantów pracujących na czarno jest prawdopodobnie kilkakrotnie więcej).
Ale bonanza się skończyła. Brazylia odczuła skutki światowego kryzysu finansowego. W ubiegłym roku PKB urósł o 0,9 proc., bezpośrednie inwestycje zagraniczne w Brazylii spadają od kilku lat. Inflacja przekroczyła 6 proc., co także musiało mieć wpływ na pogorszenie nastrojów wśród klasy średniej. Euforia ustąpiła miejsca wątpliwościom, a młodzi Brazylijczycy zaczęli z niepokojem myśleć o swojej przyszłości.

Zadowoleni, ale wściekli

Wielu z nich jest zdumionych rozdźwiękiem między tym, co słyszą z ust amerykańskich czy europejskich dziennikarzy, zachwyconych gospodarczym boomem Brazylii, a tym, czego doświadczają na co dzień. Ludzie zarabiają wprawdzie coraz lepiej, kupują nowe samochody, telewizory i lodówki, prywatne firmy mają się świetnie, branża finansowa kwitnie, ale jeden element w tej układance nie pasuje do pozostałych: a mianowicie państwo.
Struktury państwa nie nadążają za rozwojem sektora prywatnego. Edukacja jest w kiepskim stanie, służba zdrowia kuleje, publiczny transport pozostawia wiele do życzenia. Brazylia jawi się światu jako ambitny gracz, z ogromnym potencjałem politycznym i ekonomicznym, jednak pod wieloma względami pozostaje krajem Trzeciego Świata, z niewyobrażalnymi różnicami w poziomie życia między najbogatszymi i najuboższymi warstwami społeczeństwa. Współczynnik Giniego, obrazujący rozwarcie nożyc w dochodach, od wielu lat spada, ale wciąż utrzymuje się powyżej poziomu 0,5, co jest jednym z gorszych wyników w świecie (średnia w państwach OECD wynosi ok. 0,3 – mniej więcej tyle, co w Polsce). Podczas protestów na jednym z transparentów można było przeczytać apel do policjantów: „Nie strzelajcie do moich marzeń”. Brazylijczycy marzą, aby ich kraj dogonił USA, Niemcy czy Francję nie tylko pod względem gospodarczego znaczenia w świecie, lecz także w dziedzinie usług świadczonych przez państwo.
Nic dziwnego, że manifestanci wyładowywali swoją złość m.in. na organizatorach przyszłorocznych mistrzostw świata w piłce nożnej oraz olimpiady, która ma się odbyć w 2016 r. w Rio de Janeiro. Obie imprezy wymagają monstrualnych nakładów, które niekoniecznie muszą się zwrócić. Według oficjalnych szacunków rząd Brazylii wyda na przygotowania 25 mld dol. (ok. 1/4 budżetu Polski), chociaż realne wydatki będą zapewne dużo wyższe. Doszło do sytuacji kuriozalnej: oto zakochani w futbolu Brazylijczycy wyrażali niezadowolenie z faktu, iż ogromne kwoty są przeznaczane na budowę lub renowację stadionów zamiast na wyposażenie szpitali czy szkół. Sama tylko renowacja legendarnego stadionu Maracana kosztowała ponad 600 mln dol. Na tym tle doszło do spektakularnej wymiany ciosów między królem futbolu Pelem a Romário, gwiazdą brazylijskiej piłki lat 90., obecnie deputowanym do parlamentu. Pele zamieścił na YouTube nagranie wideo, w którym nawoływał do spokoju i prosił, by nie zakłócać przygotowań do mundialu: „Wspierajmy naszą reprezentację. Zapomnijmy na chwilę o problemach, zapomnijmy o protestach”. Romário, od wielu lat walczący z korupcją w brazylijskiej federacji piłkarskiej, był oburzony słowami kolegi. Stwierdził, że Pele „codziennie p...y bez sensu” i byłoby lepiej, gdyby „się zamknął”. Warto nadmienić, że Pele jest związany (także finansowo) z FIFA, zależy mu więc na tym, żeby przygotowania do mistrzostw świata przebiegały bez przeszkód i żeby działacze FIFA mogli spokojnie zająć się tym, na czym znają się najlepiej, czyli liczeniem zysków.
Protesty w Brazylii nie mają jednej przyczyny i nie są tak jednoznacznie „antyrządowe” jak w przypadku Turcji czy Egiptu. Były raczej wymierzone w całą klasę polityczną, postrzeganą jako zepsuta i nieudolna. Wśród ich uczestników nadreprezentowani byli ludzie z wyższym wykształceniem (trzykrotnie więcej niż w całym społeczeństwie) i ponadprzeciętnymi dochodami, czyli tacy, którzy z rozwoju gospodarczego korzystają w największym stopniu. 59 proc. ankietowanych w jednym z sondaży uznało, że „stan gospodarki kraju jest dobry”, a 74 proc. było „zadowolonych z własnej sytuacji”. Gdy jednak tym samym ludziom zadano pytanie, czy popierają protesty, twierdząco odpowiedziało aż 75 proc.
Dilma Rousseff zamierza podwoić PKB Brazylii do 2022 r. Oznacza to, iż kraj ten musiałby na dłuższy czas wrócić do poziomu 6–7 proc. wzrostu. Prezydent liczy na to, że w realizacji tego celu pomogą jej złoża ropy naftowej i gazu, które niedawno odkryto u wybrzeży kraju. Czy zdoła jednak ugasić frustrację młodych ludzi? Tak, ale pod jednym warunkiem: canarinhos musieliby po raz szósty zdobyć Puchar Świata. Wówczas Brazylijczycy przynajmniej na jakiś czas zapomną o wszystkich zmartwieniach.