Rozziew między planem a rzeczywistością stał się – mimo niedawnej wypłaty kilku miliardów złotych z zeszłorocznego zysku NBP – tak duży, że nowelizacja budżetu jest koniecznością.

Powiększenie deficytu o 45 proc., do niemal 52 mld zł mimo planowanego jednocześnie cięcia wydatków o 8 mld zł, to wskazówka, w jakim stanie jest gospodarka. I oczywiście finanse publiczne. Ponieważ powiększenie deficytu od ręki jest niemożliwe ze względu na to, że dług publiczny jest większy niż 50 proc. PKB, rząd chce odejść od tego limitu – zawiesić go.

To w gruncie rzeczy zabieg techniczny, ale ma swoją wymowę. Oczywiście, wszyscy będziemy – i słusznie – rozdzierać szaty nad tym, co się dzieje, i nad tym, że zamiast reformy finansów publicznych mamy znowu działania doraźne. Ale dużo ważniejsza jest przyszłość. Dosięgnął nas kryzys. Jego bardzo prawdopodobna eskalacja na rynkach zagranicznych (słabnie gospodarka Chin, USA przebąkują o odchodzeniu od drukowania pieniędzy, czyli tzw. luzowania ilościowego, Euroland tkwi w błędnym kole recesji i nadmiernego zadłużenia) nie jest dobrą wróżbą.

W tym kontekście zapowiedzi poprawy w gospodarce w drugim półroczu mogą się okazać magicznymi zaklęciami, a nie uzasadnionymi prognozami. Nowelizując budżet, kupimy sobie trochę czasu. Już dziś kluczowe jest pytanie, jak zamierzamy go wykorzystać.