Z gnuśności wywodzą się wszystkie inne przywary. Ale też bez niej nie byłoby naszej cywilizacji.
Ty to masz fajne życie. Nic nie robisz, tylko sobie siedzisz i albo czytasz, albo piszesz – taką opinię o swojej pracy słyszę dość często. Pan to dopiero nic nie robi, bo pewnie zdarza się, że nawet nie czyta pan ani nie pisze, tylko myśli. Powiedział to już ktoś panu?
I to ile razy. Można rzec, że to nagminna opinia, chętnie wygłaszana nawet przez, wydawałoby się, inteligentów. Na przykład absolwentów fizyki: „Wy, filozofowie, to tylko książki przepisujecie i jeszcze bierzecie za to pieniądze. Płacą wam za to, co robicie właściwie dla własnej przyjemności, a nie praktycznej korzyści”. I w pewnym sensie mają rację, gdyż kultura czy filozofia nie muszą być utylitarne. Gorzej, że w rozumieniu takich fizyków czy hydraulików czyste myślenie jest stratą czasu i pieniędzy podatników, a humaniści są sforą budżetową podgryzającą nasz polski PKB.
Darmozjady jedne. Stąd moja teza: naszą wadą narodową jest lenistwo. Zwłaszcza lenistwo intelektualne, niechęć do myślenia, taka gnuśność duchowa. I płynący z nich brak szacunku dla tych, których praca polega na wysilaniu szarych komórek.
Taka postawa jest bardzo niebezpieczna. Kultura europejska wyrosła obok tradycji religijnej z greckiej filozofii, z refleksji nad człowiekiem, życiem i światem. Zarzuciliśmy to jako rzecz niepotrzebną i jesteśmy dziś niczym Robert Oppenheimer, który dopiero po eksplozji stworzonej przez siebie bomby atomowej przeraził się i rzekł: „Stałem się niszczycielem świata”. Bez refleksji każdy z nas jest – w różnej skali – takim potencjalnym Oppenheimerem. Jako fizyk okazał się mądry po szkodzie. Ale też wynika to stąd, że w kategoriach humanistycznych liczą się nie tylko instrumenty i narzędzia, lecz także wartości i cele. Natomiast żyjemy w epoce neopozytywizmu, którą rządzą utylitaryzm ze scjentyzmem, spychające filozofię – a więc twórcze myślenie, refleksję, wyciąganie ogólniejszych wniosków – na margines. Utraciliśmy instynkt warunkujący, mówię to bez przenośni, przeżycie ludzkości.
Reklama
Chcemy mieć (jakiś konkret), a nie być (czyli bujać w chmurach). Praca polega na konkretnych czynnościach i wytwarzaniu czegoś, co zaraz można przełożyć na gotówkę.
Myślę, że przeciętny, myślący zdroworozsądkowo Polak z tym stwierdzeniem chętnie by się zgodził. Czysta teoria jawi się jako coś niepraktycznego. Ale to niekoniecznie musi być prawda. Na przykład starożytni Grecy nie mieli początkowo słów na pracowitość czy przedsiębiorczość. Mieli natomiast określenie na bezczynność – scholé. Właśnie od niego swoją nazwę wzięła np. szkoła. Bezczynność była uważana za stan jak najbardziej akceptowalny i przynależny człowiekowi, który dzięki temu mógł się oddawać rozmyślaniom. Natomiast trud czy znój to było pojęcie, które dotyczyło niewolników i osób z najniższych stanów, ale nie wolnych obywateli. Można więc rzec, iż lenistwo było i jest nieodłącznym warunkiem człowieczeństwa. Bazą refleksyjności i myślenia.
Przeciwstawiliśmy lenistwo fizyczne temu intelektualnemu. Ale one często się łączą. Proszę spojrzeć na polską literaturę – tam pełno jest bohaterów, którzy by coś zrobili, gdzieś poszli, coś zaorali... Ale im się okrutnie nie chce.
To jest nie czysto polskie, ale szerzej – bardzo słowiańskie. Nasi bracia Rosjanie także są mistrzami w tej dyscyplinie. Jeśli już o literaturze mowa, to muszę wspomnieć postać Obłomowa, tytułowego bohatera powieści Iwana Gonczarowa. Przez pierwsze 170 stron Ilja w ogóle nie wstaje z łóżka. Ale myśli, że gdy wreszcie wstanie, to już go nic nie powstrzyma. I dalej leży. Taka obłomowszczyzna często bywa naszym udziałem. Pewnie dlatego, że jako społeczeństwo w stosownym czasie nie przerobiliśmy – jak większość Europy czy USA – purytańskiego etosu pracy. Ale trzeba przyznać, że szybko nadrabiamy tę lekcję przedsiębiorczości i pracowitości. Niemniej w tej naszej polskiej duszy wciąż pasożytują zarazki słowiańskiej gnuśności, przejawiającej się choćby w powiedzeniach typu „Chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zwykle”. Bo nam nie bardzo pasuje, aby tak codziennie i tak zwyczajnie męczyć się w pracy, choć chętnie porwalibyśmy się na rzeczy wielkie – narodowe zrywy, powstania. Ale zanim to się stanie, trzeba się zastanowić, podebatować, nie można przecież tak na łapu-capu.
Więc lepiej odłóżmy sprawy do jutra, gdyż ranek jest mądrzejszy od wieczora.
No właśnie. Nie chciałbym jednak wpaść w pułapkę pojęciową, w której człowiek bezczynny w danym momencie oznacza leniwego. Przejawem gnuśności, lenistwa może być równie dobrze bezsensowna krzątanina, bezładna gadanina, z której nic nie wynika, te wszystkie nikomu niepotrzebne czynności, które podejmujemy, zamiast wziąć się do właściwej pracy. Francuskie przysłowie mówi, że leniwi zawsze mają ochotę coś zrobić.
Chyba to znam. Zanim usiądę do komputera, aby zapisać tę naszą rozmowę, pewnie posprzątam mieszkanie, może nawet umyję okna, czego nienawidzę.
A ja, nim przystąpię do pisania kolejnego eseju, uprzątnę piwnicę i powynoszę z niej stare słoiki. Taka czynność zastępcza, która ma usprawiedliwić brak zainteresowania naprawdę niezbędną pracą. Mała hipokryzja – przecież nie siedzę, ba, zarobiony jestem strasznie.
Jednak w głębi duszy czuję wyrzuty sumienia.
Opowiem pani o Ewagriuszu z Pontu, żyjącym w IV w. naszej ery, teologu i mistyku, który był jednym z pierwszych w historii badaczy natury ludzkiej, dziś powiedzielibyśmy – kimś na pograniczu psychologa i socjologa. Obserwował on mnichów mieszkających w półpustelniczej osadzie Kellia i odkrył, że osoby prowadzące tak monotonny tryb życia – co zadziwiające – w ogóle się nie nudzą. Za to często się niecierpliwią, np. jako że byli karmieni raz dziennie, potrafili godzinami wypatrywać braciszka przynoszącego im jedzenie, biegali, przytupywali. W dodatku łatwo się irytowali, byli nerwowi, cierpieli na hipochondrię. Miotali się całymi dniami, choć niewiele z tego wynikało. Podobnie my się lenimy, choć jesteśmy niby w ciągłym ruchu, bo nie mówię tutaj o wakacyjnym leżeniu na plaży. Idziemy do pracy, robimy zakupy, trzeba gdzieś zadzwonić, wypić kawkę, zapalić papieroska, zajrzeć na Facebooka, rzucić okiem, co w telewizji, postać w korku... Cały dzień już zleciał, jesteśmy zmęczeni, wręcz padnięci, tymczasem nic nie zrobiliśmy, nie poczyniliśmy ani kroku w budowaniu siebie. I tak powoli zamieniamy się w zombi.
A przecież mamy coraz więcej wolnego czasu. Nieczęsto musimy się trudzić. Jeździmy samochodami, mieszkania sprzątają nam roboty, naczynia myją zmywarki.
Żyjemy w kulturze spryciarza Odyseusza – epoce cwaniactwa, a ładniej mówiąc, efektywności. Chcemy jak najmniejszym kosztem jak najszybciej uzyskać jak najwięcej. Kiedyś takie nastawienie było przynależne produkcji, dziś dotyczy każdej, nawet bardzo intymnej strefy. Nie chcemy się męczyć, nie mamy ochoty się wysilać. Zachwyciła mnie reklama jednego z portali randkowych: „U nas możesz mieć pewność, że nie stracisz czasu na szukanie”. My, współcześni, chcemy mieć ciastko i zjeść ciastko. I coraz częściej nam się to udaje, tak jak wspomnianemu Odyseuszowi, który pragnął posłuchać śpiewu syren. Dlatego kazał się przywiązać do masztu, żeby syreni śpiew nie zwabił go w odmęty, a załodze łodzi kazał pozatykać uszy. Jednak choć nasze działanie podszyte jest beztrudziem, często nic fajnego, dobrego ani mądrego z tego nie wynika. Bo najpierw myślimy: chciałbym móc... A więc np. gdybym miał czas, mógłbym to czy tamto zdziałać. Ale im więcej mogę, tym mniej chcę. Inna sprawa, że wszystko wokół nas zdaje się tak oddziaływać, żebyśmy się czasem nie przemęczyli. Także urządzenia techniczne. Weźmy komputer – to narzędzie pracy, ale także centrum rozrywki. Możemy dzięki niemu sami komponować muzykę, wystarczy trochę talentu i chęci. Czy mamy wysyp Mozartów? Nie. Za pomocą graficznego programu komputerowego każdy może obrabiać i przetwarzać fotografie. Ale jakoś nie zauważyłem, żeby się pojawiły na świecie hordy klonów Ryszarda Horowitza. Mój ojciec wiele lat temu zarobkowo przepisywał prace magisterskie na maszynie do pisania. Pamiętam, jak się cieszył, kiedy pojawiły się te elektryczne, które same potrafiły wyrównywać tekst i zapamiętywać ustalony margines. Dziś dzięki programom edytorskim każdy może sam wydać książkę. A jednak ludzie nie robią tych wszystkich wspaniałych rzeczy.
Bo im się nie chce. Łatwiej jest trenować mięśnie kciuka, przerzucając kanały. Ale wmawiają sobie, że zrobią to jutro. Zdążą.
Jak w tym dowcipie: „Co leci w telewizji? Nie mam pojęcia. Nie wiem, gdzie jest pilot, a nie chce mi się go szukać”. Pamiętam takie opowiadanie Jorge Luisa Borgesa pt. „Nieśmiertelny”, w którym bohaterowi udaje się odkryć źródło wody dającej życie wieczne. I przy tym źródle napotyka jakieś odrażające, brudne, pokraczne istoty, które nic nie robią, tylko leżą i czasem wypiją parę łyków. Wśród tych kreatur rozpoznaje Homera. Już nie wielkiego poetę, któremu stawiano świątynie, ale upodlonego zwierzaka. Nieśmiertelnego, który niby wie, że wszystko może, tylko działanie zacznie dopiero jutro.
Na razie wystarczają nam drobne rozrywki. Na komputerze pogramy w kulki, w telewizji rzucimy okiem na kolejny odcinek serialu. Miło, gładko, bezboleśnie, bo jak wiadomo, myślenie boli.
I wie pani, obserwuję, że dziś, nawet jeśli ludzie mają jakieś hobby, to oddają mu się raczej bez zaangażowania. Weźmy zbieranie znaczków. Czy ktoś byłby dziś w stanie zabić za znaczek? W „Dekalogu” Kieślowskiego jeden z braci decyduje się sprzedać swoją nerkę, by móc kupić brakujący do kolekcji okaz. Ale czego tu wymagać od ludzi, jeśli im się nie chce absolutnie niczego. Minionej zimy poszedłem na górkę za domem w rodzinnym mieście. W czasach mojego dzieciństwa to miejsce było pełne rywalizujących ze sobą chłopaków i dziewczyn, którzy z rumieńcami na policzkach wdrapywali się pod górkę, by zaraz z niej zjechać, i tak w kółko. Teraz było pusto. Dzieci zostały w domach, siedzą przy komputerach albo przed telewizorami. Z tą rozrywką łatwą i przyjemną ma pani rację. Ludzie łykają każdą głupotę, pod warunkiem że dostaną ją opakowaną w kolorowy papierek. Nawet jeśli nie ma nic wspólnego z naszym poczuciem humoru czy kulturą. Jest łatwo przyswajalną pigułką, jednym z wielu formatów, konfekcjonowanym i podsuwanym nam pod nos. Gry, seriale, programy rozrywkowe... Robimy, co nam każą: oglądamy i wysyłamy SMS-y, żeby ktoś mógł zarobić. Tak samo zresztą zachowujemy się w innych dziedzinach życia: z radością posługujemy się stereotypami, kalkami myślowymi. Poglądy innych – swojego lidera politycznego, swojego szefa, kolegów z portalu społecznościowego – chętnie przyjmujemy za własne. Bez myślenia, bez analizy. Skwapliwie korzystamy z podsuwanych nam przez otoczenie formuł wartościujących. To jest ta wszechogarniająca i wszechpanująca gnuśność intelektualna. Bez najmniejszej próby zdobycia się na wysiłek umysłowy bierzemy to, co nam dają.
To efektywniejsze, a w każdym razie szybsze.
Sam nie wiem, czy jestem bardziej rozbawiony, czy przerażony, kiedy obserwuję, jak usiłuje się całą skomplikowaną rzeczywistość sprowadzić do instrukcji obsługi odkurzacza. Eutanazja, aborcja, in vitro... Każdy dylemat moralny powinien zostać rozstrzygnięty przez eksperta w ciągu kilkunastu sekund – tylu, ile trwa setka w programie informacyjnym. Namnożyło się nam specjalistów od wszystkiego – to zjawisko, które powiększa ocean lenistwa. Proszę spojrzeć, jest coraz mniej rzeczy, na których się znamy, które potrafimy zrobić samodzielnie. Mamy fachowca od komputera, speców od samochodu, majstrów od pomalowania ściany, nawet od dylematów moralnych i myślenia – każdą sprawę załatwią za nas jacyś oni. Nie jesteśmy samodzielni, nie potrafimy zdobywać pożywienia ani nawet myśleć. Inna sprawa, że używanie szarych komórek, rozwiązywanie dylematów moralnych wymaga niesamowitego wysiłku. Immanuel Kant powiedział, że myślenie to praca tytanów. Więc jeśli ono jest tak trudne, to skoro możemy uniknąć wysiłku, tym chętniej popadamy w lenistwo. Bo po co zagłębiać się w temat, rozszczepiać włos na czworo, brać pod uwagę wszelkie za i przeciw, jeśli można uciec w gotowe formuły – o Arabie, Ruskim i Żydzie, o lemingach i moherach i tak dalej.
Tyle że od małego jesteśmy tresowani, aby tak właśnie postępować. Choćby w szkole. Nie myśl, nie gadaj, nie wychylaj się, nie kwestionuj tego, co ci się mówi. Szczytem tego są testy, gdzie uczeń może wybrać tylko jedną słuszną odpowiedź, choć interpretacji byłoby kilkadziesiąt. Jesteśmy karceni za samodzielność, a nagradzani za bierność.
To kolejny przejaw makdonaldyzacji społeczeństwa i świata, w którym wszystko musi być policzalne, przewidywalne, efektywne i łatwe do manipulacji. Bo jak najprościej ocenić, czy uczeń jest dobry? Właśnie robiąc mu testy, w których możemy uzyskać dokładny wynik, kilka miejsc po przecinku, które można błyskawicznie sprawdzić za pomocą szablonu czy wręcz specjalnej maszyny. Tak to się ma do rzeczywistości, jak wyniki znanej w latach 70. i 80. ubiegłego wieku gimnastyczki Nadii Comăneci, która zwyciężała, uzyskując wynik lepszy od rywalek o 0,0001 pkt. Świat się zastanawiał, ile jest warte machnięcie szarfą w ten czy w inny sposób. Oczywiście, że to chore, bo nie można wszystkiego przeliczać na punkty, niemniej właśnie to dzisiaj wszyscy robimy. Mamy programy telewizyjne, w których wygrywa nie najlepszy z uczestników, ale ten, który zdobędzie najwięcej SMS-ów. Bez tych cyferek już nie jesteśmy w stanie ocenić, co jest dobre, a co złe. Wszystko też musi być efektywne, opłacać się – tak w sferze przemysłu, jak idei. Mamy Big Maca XXL, jedna trzecia za darmo, na dowód kotlet jest zawsze większy niż średnica bułki. Powstają firmy, które produkują skrypty i testy dla wykładowców uniwersyteckich, bo tak jest szybciej i taniej. Kolejny punkt – przewidywalność. Chcemy zabawy, adrenaliny, przygody – ale nie naprawdę, tylko na niby. W kinie, w TV, w grze komputerowej. Całe nasze życie to dziś park rozrywki. I nawet jeśli za bardzo nie będziemy chcieli brać w tej imprezie udziału, zostaniemy skłonieni do tego, byśmy się zachowywali tak, jak się tego od nas wymaga. Mamy wejść, wziąć szybko to, co trzeba, i wyjść. W barach są niewygodne krzesła, byśmy za długo nie zajmowali miejsca, w urzędach stworzono systemy sprawiające, że obsługujemy się sami (to szybsze, bo i nie trzeba przejmować się formami towarzyskimi). Każdy produkt, usługa mają być dostępne i tanie. Chcemy czuć się jak ten sprytny Odyseusz, a faktycznie oddajemy się gnuśności. Leniwiejemy i głupiejemy.
Takim społeczeństwem łatwo jest kierować: jeśli otrzyma dostateczną ilość chleba i igrzysk, nie będzie się buntowało. Każdą głupotę można mu wcisnąć, wszystko w prosty sposób wytłumaczyć. Nie trzeba prowadzić prawdziwej debaty, wystarczy infotainment, skaczące sobie do oczu – jakkolwiek by to zabrzmiało – gadające głowy.
Politykę, życie publiczne konfekcjonuje się i formatuje na użytek mas tak samo jak programy telewizyjne. Weźmy np. zabetonowanie sceny politycznej, na które wszyscy rytualnie narzekają. W rzeczywistości to bardzo wygodny dla wszystkich układ: jest dobrze ustawiony i zdefiniowany wróg, którego można nienawidzić, kłócić się o niego z bliskimi przy śniadaniu, obrzucać błotem. W prawdziwej demokracji trzeba by się dobrze natrudzić, aby merytorycznie skrytykować poczynania przeciwnika czy obronić działania ulubionego polityka. My tego nie musimy robić, wystarczy krzyk. Zamiast przeprowadzić rzetelną analizę, kontentujemy się pornografią intelektualną oferowaną przez różne media – same siebie określające jako opiniotwórcze. Zresztą jest w tym jakiś sens: jak mówi Zbigniew Brzeziński, dostęp do wszelkich zasobów jest ograniczony, ale trzeba zagospodarować ambicje mas, dać im possać pierś pozornych dóbr, żeby się nie buntowały, by miały złudzenie, iż biorą w czymś udział, mają na coś wpływ. W świecie przyszłości zaledwie 20 proc. społeczeństwa będzie pracowało, co wystarczy, aby utrzymać wzrost gospodarczy. Tę resztę trzeba jakoś ujarzmić.
Więc znikąd nadziei? Zginiemy, jak mityczna Atlantyda, zalani morzem gnuśności?
Jest dla ludzkości szansa. To może trywialne, co powiem, ale szansę upatruję w przedsiębiorcach. To ludzie, którzy ciężko pracują, wysilają swoje mózgi, zmagają się z rzeczywistością. Sięgnijmy do źródłosłowu: przed-się-brać oznacza mieć jakiś cel, wizję i je realizować, a więc nie tylko „robić pieniądze”. Budować, szukać rozwiązań, zatrudniać ludzi. To są osoby, dzięki którym – tutaj zamienię się w pisarza powieści fantasy – zło, gnuśność nie są w stanie zapanować nad światem. I PKB, choć leniwie, malutko, ale jednak wciąż rośnie. Cokolwiek by zrobili czy postanowili politycy. Dzięki przedsiębiorcom lenistwo nie zatopiło jeszcze całkiem naszej rzeczywistości. O ile oczywiście przedsiębiorcy nie zamienią się w technokratów, gdy zapomną w swoim przedsiębraniu, o refleksyjnym myśleniu i o tym, że w biznesie nie chodzi tylko o zyski.
Ale oni są w mniejszości. Większość społeczeństwa, niczym ci przywołani przez pana mnisi od Ewagriusza, krząta się w nadziei, że jakoś ogarniają rzeczywistość, choć tak nie jest.
Bo ta znana od starożytności gnuśność ukąsiła i nas. To choroba naszej epoki. Mamy za dużo wolnego czasu, z którym nic nie potrafimy zrobić. Opętał nas demon południa, Południca. To także bardzo charakterystyczne, takie polskie, gdyż w legendach większości narodów demony bywają lokatorami nocy, są ściśle z nią związane. Tymczasem nasza Południca grasowała w biały dzień: dopadała chłopów, którzy znużeni pracą zasypiali na miedzy w połowie dnia.
O właśnie: znudzenie, zniechęcenie, depresja. To stan, który nam towarzyszy. Biegamy po psychiatrach i psychologach, bierzemy prozac, narzekamy.
Ewagriusz z Pontu zebrał razem te wszystkie ludzkie lenistwa, swary, zaniechania, które się biorą z nadmiaru wolnego czasu. Nudę, zwaną przez starożytnych melancholią. I z jego diagnozy – wskazania ośmiu złych myśli, które potrafią przenicować świadomość ludzką, sprawić, że człowiek staje się biedny i słaby – powstało z czasem siedem grzechów głównych. Naszych słabości, które prowadzą ludzkość ku zgubie. Pierwszym z demonów była acedia, zaniechanie. Chłop mający zżąć zboże, jeśli zaśnie w południe, obudzi się dopiero wieczorem, pójdzie spać dalej, a rankiem przyjdzie burza i zniszczy plony. Acedia – bierność, rozumiana była także jako duchowe znużenie. My dziś nazywamy ją depresją i łykamy pigułki, aby stłumić coś, co kiedyś nazywano Weltschmerzem – bólem istnienia. Tu znów kłania się lenistwo i strach, bo trzeba odwagi i ciężkiej roboty, aby przepracować w sobie lęk przed śmiercią, odpowiedzieć na pytania o sens istnienia i o to, po co żyć, jeśli i tak wszyscy skończymy w zupie, niczym te warzywa z dziecięcego wierszyka. Te pytania, smutek są wpisane w bycie człowiekiem. Wszyscy jesteśmy Syzyfami, którzy pchają przed sobą ciężki głaz, a ten wciąż zsuwa się na dół. Ale ja lubię sobie wyobrażać, jak namawia nas do tego Albert Camus, że Syzyf zbiegający z góry po to, aby znów podjąć swój wysiłek, się uśmiecha.
Tak to ładnie pan ujął, że nie powinnam już o nic pytać, aby nie psuć pointy. Ale nie mogę: ja zamiast pracowitego, cierpliwego Syzyfa widzę objedzonego hamburgerami grubasa, który głośno beka. A potem wali się na kanapę, nie zapomniawszy dobrze zamknąć drzwi, aby złodzieje nie ukradli mu kupionej na kredyt plazmy.
Platon mówił, że miasto, które otacza się murami, popada w degrengoladę. I z nami się też tak dzieje: oddaliśmy swoją wolność w zamian za bezpieczeństwo. Po 11 września opętała nas obsesja terroryzmu i godzimy się na skrajną inwigilację, żeby tylko ktoś nas przed nim obronił. Pierwszy raz w historii udało się przekonać ludzi na taką skalę, że ich życie jest zagrożone, choć w rzeczywistości niebezpieczeństwo, iż zginą w ataku terrorystycznym, jest nikłe. Bardziej prawdopodobne jest, że wpadną pod samochód albo że sufit zawali im się na głowę. Na przestrzeni historii rządzący zawsze próbowali manipulować ludźmi, odwołując się do ich potrzeby bezpieczeństwa. Proszę spojrzeć, ile służb i organizacji miało lub ma to pojęcie w nazwie, że wymienię choćby Służbę Bezpieczeństwa. Ale dziś efekt przeszedł oczekiwania. Siedzimy wystraszeni i czekamy, żeby ktoś nas bronił. Nie dyskutujemy o bezrobociu (wciąż liczymy na emeryturę z ZUS), nie martwimy się stanem finansów publicznych. Jak we wszystkim i w tej sprawie liczymy na „onych”, że to załatwią. Skończymy jak Obłomow – widział, że wali mu się weranda, ale tylko podpierał ją kijami i dalej spokojnie pił herbatę. Aż wreszcie runęła.

>>> Polecamy: Dlaczego prawdziwe ożywienie gospodarcze wciąż nie nadchodzi?

ikona lupy />
Dr hab. Marcin T. Zdrenka, adiunkt w Instytucie Filozofii UMK w Zakładzie Aksjologii i Etyki Społecznej. Zajmuje się historią pojęć moralnych oraz procesem kształtowania sposobów ich rozumienia. Autor książki „O gnuśności. Studium lenistwa i jego kontekstów” materiały prasowe / Dziennik Gazeta Prawna